Chorwacja 2021 - filmik wakacyjny

https://youtu.be/7k_tWnj7fSU

 

Chorwacja 2021 - wycieczka na motocyklach

https://youtu.be/SoB9qFY9aG4

 

Chorwacja 2021 - pokaz slajdów

https://youtu.be/F7p9iSUmkJg

 

 

Włochy 2020 w pigułce

 https://youtu.be/rWdI0swz5tc

 

Włochy 2020 kulinarnie - czyli co jedliśmy

https://youtu.be/qgGXEQahzAc

 

Włochy 2020 - pokaz slajdów

 https://youtu.be/YSIGAIV817c

 

 

2019 wrzesień - Turcja, Grecja, Albania, Macedonia - pokaz slajdów

https://youtu.be/NARBxu00s9s

 

 

Skandynawia 2017

https://youtu.be/RuBcpaCk6Lk

 

Tegoroczny wyjazd od początku był pod ogromnym znakiem zapytania.
W tym roku większość planów motocyklowych została skutecznie storpedowana przez koronawirusa i teraz też nie mieliśmy pewności czy się uda gdziekolwiek wyjechać. Z jednej strony wydawało się, że masz tradycyjny wrześniowy termin powinien być bezpieczny, po głównym sezonie raczej nie ma już takich tłumów. Z drugiej strony tegoroczny plan zakładał powrót na północ a tam lepiej wybrać się w sierpniu bo tam już wtedy jest po sezonie, niestety pomysł był praktycznie nie do zrealizowania. Dania zamknęła dla nas swoje granice do końca sierpnia, alternatywą była droga przez Finlandię ale musielibyśmy bardzo nadłożyć drogi albo zrezygnować z części planowanej trasy - i to tej, która była dla nas największym magnesem.
Wtedy trafiłem na kanał YouTube Roberta Makłowicza i jego podróż wśród pandemii.
A gdzie pojechał pan Robert? Do Chorwacji a dokładniej do Dalmacji. Miejsce to już trochę znamy i nawet dwa razy już mieliśmy pogłębić tą znajomość ale akurat nie było tam dobrej pogody na motocykl, może teraz?
Pomysł wydawał się super, dojechać się da, zachorowań mało - idealnie. Z tym, że wtedy sytuacja zaczęła się zmieniać i liczba zachorowań w Chorwacji zaczęła piąć się w górę, co ciekawe wszyscy znajomi którzy właśnie wrócili z Chorwacji byli mega zadowoleni i mówili, że tak pustej Chorwacji jeszcze nie widzieli. Mimo to przygotowałem plan B - kraj, który na początku pandemii w Europie był uznawany za jej ojczyznę - czyli Włochy.
Sytuacja była tam wtedy dość dobra, nie było żadnego problemu żeby tam dojechać i co ważniejsze nie zanosiło się żeby w najbliższym czasie miało się to zmienić.
Decyzję podejmiemy w ostatniej chwili ale nastawiamy się na słoneczną Italię.

Dzień 0
“Prolog”
Sulejów - Brzegi
310km

Jak praktycznie co roku ruszamy na nasze moto-wakacje wprost z ze spotkania motocyklowego, tym razem udało się je zorganizować prawie w centrum Polski nad zalewem Sulejowskim. Spotkanie przeszło do historii, po śniadaniu i pożegnaniu z kim się tylko dało ruszamy w drogę. Prognozy mówiły o możliwości przelotnych opadów w okolicy Kielc i faktycznie trochę pokropiło ale o deszczu trudno tu mówić.
Docieramy do Brzegów dość wcześnie. Dziś bardzo nam to odpowiada bo dzień na regenerację i ostateczną decyzję co do kierunku wyjazdu bardzo się przyda.
Przyznam szczerze, że decyzja była trochę ułatwiona przez to, że nie zabrałem z domu zapasu Chorwackich kun. Pewna ilość tej waluty leży w szufladzie od maja ubiegłego roku i czeka na wydanie. Dodatkowym utrudnieniem byłaby konieczność ominięcia Węgier (już jak wróciliśmy okazało się, że tranzytem można było śmignąć bez większego problemu). Zatem decyzja zapadła, jedziemy do Włoch! Dalmacja i Robert Makłowicz muszą poczekać.

 

Dzień 1
“Ucieczka z krainy deszczowców”
Brzegi (Polska) - kemping “Aquileia” (Akwileja, Włochy)
977km

Wstajemy około siódmej.
Nawigacja informuje, że mamy przed sobą około jedenastu godzin jazdy (co w praktyce oznacza minimum dwanaście godzin w trasie). Prognozy mówią też, że praktycznie od razu możemy spodziewać się jazdy w deszczu.
Wychodzimy od razu ubrani w przeciwdeszczówki.


W Polsce deszcz tylko okresowo pokapuje ale w okolicach Popradu leje już dość konkretnie. Nie jest też szczególnie ciepło (maksymalnie 12C), ale wierząc prognozom (które póki co się sprawdzają), powinniśmy opuścić Słowację w promieniach słońca.
Deszcz chwilami nawet przestaje padać i w sumie nie był szczególnie uciążliwy. Za Rużamberokiem wyraźnie miał ochotę przestać padać i przed Bańską Bystrzycą zniknął na dobre a jego miejsce od razu zajęło słoneczko.
Wykorzystaliśmy przychylność natury i zatankowaliśmy motocykle. Przeciwdeszczówki jeszcze zostały na grzbietach bo temperatura jeszcze nie podniosła się na tyle  by dawać komfort w czasie jazdy.  
Do granicy z Austrią dojechaliśmy już bez zatrzymywania się.
Jak wyglądała pandemiczne przekroczenie granicy? Ze Słowacji do Austrii trzeba było przejechać koło stanowisk policji, czujny wzrok policjanta wyrywkowo wyłapywał pojazdy do kontroli. Nie mamy z przodu tablic i jako podejrzanych pan nas zatrzymał i z pytaniem dokąd jedziemy. Pytanie to, a co ważniejsze odpowiedź na nie, mieściło się w moim skromnym słowniku języka niemieckiego i spokojnie odpowiedziałem “nach Italien” co panu wystarczyło i gestem ręki pozwolił nam wjechać do swojego kraju. Jeszcze w Bratysławie zrobiło się dość ciepło a w Austrii z każdą chwilą temperatura rosła i przy okazji tankowania zdjęliśmy przeciwdeszczówki.
Przejazd przez Austrię poza tym, że pierwszy raz korzystaliśmy z winiet elektronicznych, których nie trzeba naklejać na szybę, przebiegł bez żadnych wartych wspomnienia wydarzeń, kilka remontów na drodze, jedzenie na parkingu przy stacji itp..
Wracając jeszcze do tematu winiet, Austria dołączyła do krajów z winietą elektroniczną. Nadal można kupić na stacji benzynowej naklejkę ale dużo łatwiej (bez konieczności zatrzymywania się i mówienia po niemiecku) jest zrobić to przez internet: https://shop.asfinag.at/. Strona jest również po Polsku i winietę można wykupić dosłownie w minutę nie wychodząc z domu. Mała praktyczna uwaga, dla klientów prywatnych winiety można kupić z ważnością dopiero za dwa tygodnie (jest to związane z możliwością zwrotu przez 14 dni zgodnie z prawem UE), ale jeśli zależy nam na kupnie winiety ważnej już “od jutra”, przy zakupie wystarczy zaznaczyć, że nie jest się osobą prywatną a przedsiębiorstwem.
Przed granicą z Włochami  wyprzedziliśmy Suzuki SV650 z austriackimi blachami. Wydawało się, że ten mijamy motocyklista nie powinien jechać za daleko bo nie był jakoś szczególnie poważnie ubrany a na plecach miał trochę nierówno zapakowany plecak (przez interkom stwierdziliśmy, że na bank go uwiera). Mimo to wyraźnie złapał się nam na koło i dobre siedemdziesiąt kilometrów trzymał się za nami. Kiedy zjechaliśmy na stację zamieniliśmy kilka słów i okazało się, że Pan jest Czechem.
Spotkaliśmy go jeszcze tuż za granicą Włoską kiedy stał na poboczu i gdzieś dzwonił - także mimo niepozornego ubrania przejechał kawał drogi. Sama granica Austriacko - Włoska niczym się różniła od tej jaką znaliśmy z czasów przed pandemicznych, czyli o jej przekroczeniu informował jedynie znak drogowy.
Przejechaliśmy jeszcze trochę ponad sto kilometrów po Włoskiej ziemi i dojechaliśmy do miejscowości Akwileja (Aquileia) gdzie nawigacja miała namierzony kemping. Miejsce to wybrałem już wcześniej kierując się głównie tym, żeby było maksymalnie blisko granicy ale już za górami, które choć piękne o tej porze roku bywają dość chłodne.
Kemping okazał się bardzo fajny, załapaliśmy się nawet na sezonową zniżkę dla motocyklistów i zapłaciliśmy 23Euro. Warto odnotować, że jedyna procedura “antywirusowa” polegała na zapisaniu przez Panią mojego numeru telefonu. Rozbiliśmy obozowisko na tyle szybko na ile pozwolił brak wprawy i zabraliśmy się za kolację. Atrakcją tego posiłku był słoik papryki podrzucony do naszego wałka bagażowego przez Leona jeszcze w Sulejowie. Słoik dzielnie przetrwał podróż i urozmaicił (a dokładnie jego zawartość) naszą kolację.


Po kolacji poszliśmy jeszcze na nocne zwiedzanie miasta. Miasto ma bardzo długą i ciekawą historię czego dowodzą ruiny, które nie tylko widać z ulicy ale od naszego kempingu były oddalone o około 300 metrów.






Miasto o tej porze było już raczej wyludnione i naprawdę zrobiło na nas bardzo pozytywne wrażenie. Poza ruinami z czasów Rzymskich,  znaleźliśmy katedrę, czynną lodziarnię (po kolacji niestety już nie mieliśmy ochoty na “gelato”), kilka pomników, klub sportowy gdzie właśnie trenowali piłkarze i sklep do którego jutro rano wybierzemy się po produkty na śniadanie.
Plan na następne dni - nocleg gdzieś nad morzem.

 

 Dzień 2
“Na rondzie prosto”
Akwileja, kemping “Aquileia” - Millano Marittima, kemping “Romagna”
278km

Dziś nie musimy się śpieszyć więc nie wstajemy skoro świt mimo, że o szóstej rano katedra przypomniała dzwonami o swojej obecności. Zaczynamy dzień od spaceru do sklepu. Miasto w świetle dziennym nic nie traci ze swojej atrakcyjności, a nawet zyskuje. Wszystkie antyczne ruiny są tu do zwiedzania zupełnie za darmo i wcale nie dlatego, że widać je przez płot. Bramy są otwierane w określonych godzinach i naprawdę zupełnie gratis można zwiedzać.






Miejsce podoba nam się tak bardzo, że staje się mocnym kandydatem do noclegu w drodze powrotnej. Docieramy do wypatrzonego wczoraj sklepu i najchętniej zostalibyśmy tam na parę godzin. Sklep niby niewielki ale ilość lokalnych specjałów była przeogromna.
Dział z winem wydawał się dość skromny ale można było tam kupić wino wprost z beczki. Do dyspozycji klientów były od razu dwu i pół litrowe butelki do samodzielnego napełnienia z kranika ale jeszcze teraz nie kupujemy tu wina, może w drodze powrotnej.
Dział z oliwkami i serami zatrzymał nas na dobrą chwilę a prawdziwy problem mieliśmy z wędlinami. Przeogromny wybór, same apetyczne rzeczy a z braku lodówki mamy kupić tylko na śniadanie. Zdecydowaliśmy się prawdziwą Bolońską mortadelę, możecie nie uwierzyć ale miała ze 40cm średnicy. Pan ze obsługi pokroił ją na cieniusieńkie plastry i elegancko zapakował, do tego bagietka, parę pomidorków,  sok pomarańczowy i mamy śniadanie.


Mortadela była naprawdę doskonała a jak się potem przekonałem jest produkowana w o wiele większych średnicach niż ta którą widzieliśmy w sklepie.
Śniadanie niestety nie przebiegło idealnie, od rana nękały nas telefony z pracy. Nie da się ukryć, że Sylwia miała ich o wiele więcej choć i ja musiałem prosić o pomoc Grześka, który również tym razem zgodził się mnie zastąpić w razie potrzeby.


Wyjechać udało nam się dopiero około jedenastej. Nawigacja ma dziś nas prowadzić tak, żeby zupełnie omijać drogi płatne i żebyśmy dotarli w pobliże państwa/miasta San Marino.
Niemal od razu po starcie pierwsze tankowanie na Włoskiej ziemi, wydawać by się mogło, że to zupełnie nic wartego wzmianki ale specyfika kraju może zaskoczyć. Na włoskich stacjach obowiązują dwie ceny paliwa, niższa przy samoobsłudze i wyższa z obsługą.
Praktyka pokazuje, że Włosi są  bardzo towarzyscy i może się zdarzyć, że i tak będą nas obsługiwać mimo, że powinniśmy radzić sobie sami. Tak było i tym razem, co prawda stałem przy dystrybutorze samoobsługowym, sam nalałem paliwa do naszych motocykli ale w płaceniu na automatycznej stacji pomógł mi Pan z obsługi. Nie muszę chyba mówić, że było to naprawdę cenne bo następne już w pełni samodzielne tankowania były prostsze dzięki temu doświadczeniu.
Droga z początku jest nawet znajoma, przemierzaliśmy ją trzy lata temu jadąc z Wenecji do Triestu. Kiedy minęliśmy Wenecję wjechaliśmy na dziewiczy dla nas teren i chłonęliśmy Włochy jak tylko się dało. To co najbardziej rzuciło nam się w oczy to ogromna ilość rond.
Praktycznie każde skrzyżowanie było zamienione na rondo, co ważniejsze nie były to to znane z Polski mikro-ronda tylko naprawdę duże ronda, gdzie nie było żadnego problemu z włączeniem się do ruchu czy też ze zjechaniem z ronda. Częściowo było tak dzięki sporym gabarytom rond ale duży udział mają w tym włoscy kierowcy, którzy po prostu wiedzą jak należy jeździć po rondach, każdy z nich doskonale wie kiedy ma pierwszeństwo a kiedy i komu powinien go ustąpić  i naprawdę czuliśmy się mega bezpiecznie.
Droga poza autostradami była bardzo urozmaicona, niemal każde mijane miasteczko urzekało starą zabudową często okraszoną antycznymi ruinami. Kiedy minęliśmy Rawennę byliśmy niemal u celu. Starałem się wybierać nie za wielkie kempingi ale patrząc tylko na mapę czasem trudno to ocenić. Tym razem pierwsze wrażenie mówiło, że trafiliśmy na kemping moloch. Na szczęście tak nie było, kemping może nie najmniejszy ale był niemal pusty i miał bezpośrednie wyjście na plażę.  Pani na recepcji jak zazwyczaj za granicą była nieco zaskoczona Polskim nazwiskiem ale wszystko odbyło się na wesoło, w ramach procedur “antywirusowych” podobnie jak wczoraj podałem swój numer telefonu i tyle.
Kemping mimo, że nad morzem okazał się jeszcze tańszy niż wczoraj, zapłaciliśmy tylko 19Euro. Dziś już rozbicie namiotu idzie lepiej i dość szybko ruszamy na zwiedzanie.
Szybkie rozpoznanie kempingowej restauracji zdradza, że choć ceny są całkiem zachęcające to lokal jest czynny od dziewiętnastej do dwudziestej pierwszej więc obiad będziemy mogli zjeść tym razem na kolację. Sprawdzamy też kempingowy sklep a raczej jego godziny otwarcia bo jest czynny wyłącznie rano (o ile pamiętam od ósmej do dziesiątej).
Zatem ruszamy na spacer po mieście w poszukiwaniu sklepu. Początkowo idziemy kierując się intuicją ale kiedy weryfikacja w google maps zdradza, że do sklepu jest jednak dość daleko, decydujemy się zobaczyć z bliska morze. Adriatyk od tej strony to dla nas nowość (Włoski Triest i Słoweński Koper są jednak po drugiej stronie a Wenecja ma bardzo specyficzny dostęp do morza). Spodziewaliśmy się w najlepszym razie żwirowej plaży a tu niespodzianka, plaża piaszczysta zupełnie jak nad Bałtykiem, z tą różnicą, że oczywiście u nas piasek jest ładniejszy. Mimo przeciwności epidemicznych udało nam się dotrzeć do morza Śródziemnego, trzeba było to oblać. Mimo iż nazwa plażowej knajpki nieco nas zdziwiła w “Bagno Haiti” kupiliśmy pół litra białego wina i oddaliśmy się jego degustacji z morskim krajobrazem w tle.


Oczywiście od razu sprawdziliśmy co oznacza po Włosku słowo “bagno” (bo każdy plażowy lokal miał ten podmokły wyraz w nazwie) i okazało się, że nasze obawy były niesłuszne, bo to po prostu “kąpielisko”. W sumie ubawił nas fakt, że Włosi kąpią się w bagnach. Zakładam, że nasze słowo bagno jest pochodzenia włoskiego (choć mogę się mylić i może jest odwrotnie) i aż jestem ciekawy jaka była ewolucja tego słowa w naszym języku, że doprowadziła do dzisiejszego znaczenia.
Pół litra wina kiedy siedzi się na Włoskim wybrzeżu kończy się nadspodziewanie szybko. Ale czas jego konsumpcji nie był zupełnie bezproduktywny, Sylwia używając sprytu i telefonu, nauczyła się jak po Włosku zamówić kolejne pół litra wina i wypróbowała nowo nabyte umiejętności lingwistyczne w sąsiadującym do “Haiti” bagnie.
Zamówienie poszło jak z płatka i już po chwili mogliśmy dalej delektować się tym co Włosi nazywają “dolce far niente” (słodkie “nicnierobienie”).
Spacerowaliśmy jeszcze trochę po plaży aż zegarek dał znać, że już niebawem będziemy mogli udać się do kempingowej restauracji. Pan z obsługi restauracji już doskonale wiedział, że ma gości z Polski na motocyklach (tak jak pisałem na kempingu było dość pusto), także od razu było całkiem miło. Pan poinformował nas co prawda, że piec do pizzy nie działa, ale chcieliśmy zamówić zupełnie coś innego. Poza kolejnym “mezo litro di vino bianco” (pół litra białego wina), Sylwia zamówiła spaghetti vongole a ja risotto z owocami morza.




Jedzenie było naprawdę bardzo smaczne, Sylwia stała się fanką vongoli z makaronem a ja mogłem tylko żałować, że nie jestem w stanie zjeść więcej bo w menu kusiło jeszcze kilka morskich stworów.
Po kolacji oczywiście kąpiel i przymiarka do dalszej trasy. Na pewno zaczniemy od San Marino a gdzie uda się dojechać? Na pewno gdzieś nad morze.

 

Dzień 3
“Skok za granicę”
Milano Marittima, kemping “Romagna” - San Marino - Porto Sant’Elpidio, kemping “le Mimose”
234km

Rano czyli około 9tej idziemy do sklepu na kempingu.
Kupujemy pieczywo, wędlinę i pomidory. Płacimy około 5 euro. Do pełni szczęścia na śniadanie jeszcze kawka. Po śniadaniu jeszcze spacer nad morze. Dziś rano wygląda równie dobrze jak wczoraj.






Kiedy się pakujemy podchodzi Pan i zagaduje skąd jesteśmy i gdzie jedziemy. Okazało się, że to już były motocyklista z Włoch, chwilę podaliśmy i naprawdę nieźle operował angielskim choć były momenty że brakowało mi słów to operował angielskim tak, że nie powiedziałbym, że jest Włochem (przyznał się, że jego żona jest Walijką). Pan pytał dokąd jedziemy i polecał region Puglia, odpowiedziałem wymijająco, że nie jeszcze nie wiem gdzie nas droga zaprowadzi ale prawda była taka, że miałem dość blade pojęcie o podziale regionalnym Włoch (teraz mam nieznacznie większe).


Kończymy pakowanie i jedziemy do bramy kempingu. Na recepcji uśmiechnięta pani próbuje wymówić moje nazwisko. Naprawdę jej to dobrze wychodzi więc oszczędzam jej historii Grzegorza Brzeczyszczykiewicza. Ruszamy w kierunku San Marino. Kompletnie nie wiedzieliśmy co nas czeka poza tym, że tam jest tańsze paliwo, bo to przeczuwając, że może tak być, sprawdziłem to w internecie. Benzyna jest tam tańsza dość wyraźnie, bo 0.20euro na litrze. Droga do San Marino początkowo wiedzie przez równinę, z daleka widać miasto na wzgórzu a gdy już zaczyna piąć się w górę jest pełna przyjemnych (dla motocyklisty) zakrętów.




Samo San Marino jest dość małe (np. w porównaniu do Andory) ale robi ogromne wrażenie. Położenie w górach sprawia, że jest niesłychanie malownicze, pełne wąskich uliczek i ciekawej architektury a sam widok z góry jest po prostu nieziemski.












W San Marino podobało nam się tak bardzo, że Sylwia wykupiła chyba połowę dostępnego asortymentu w sklepie z magnesami na lodówkę, jeszcze ten i ten i ten i ten - tak to mniej więcej wyglądało. Miejsce z całą pewnością zapamiętamy jako to, gdzie będziemy chcieli jeszcze wrócić ale teraz ruszamy dalej.
Będąc motocyklistą trudno zapomnieć, że wspomniana już przeze mnie Bolonia to nie tylko ojczyzna wspaniałych wędlin ale przede wszystkim motocykli Ducati. Nawet nie będąc wielkim fanem marki chodziło mi po głowie odwiedzenie przyfabrycznego muzeum, jednak woleliśmy jechać bliżej morza przez co droga zawiodła nas do ojczyzny innej włoskiej marki - Benelli.
Jadąc przez Pesaro widzieliśmy oczywiście ogromny salon tej marki a także i drogowskazy do muzeum Benelli które tym razem odpuściliśmy. Może to jest pomysł na kolejne wakacje we Włoszech, skupić się na włoskich markach motocyklowych, tylko czy to nie będzie źle odebrane skoro jeździmy BMW i Suzuki? Jeszcze przed Pesaro a właściwie jak tylko dojechaliśmy w pobliże morza na przedmieściach miasta o bardzo religijnej nazwie Cattolica, między drogą a brzegiem morza pojawiła się linia kolejowa. Z jednej strony linia kolejowa i droga wzdłuż brzegu morza pewnie cieszą się popularnością turystyczną ale z drugiej oznacza, że każdej nocy w nadmorskich miejscowościach będzie słychać przejeżdżające pociągi. Zwłaszcza na kempingu może być to nie lada atrakcją, mamy więc nadzieję, że linia kolejowa w końcu trochę się odsunie od brzegu.
Po drodze Zatrzymujemy się przy stacji benzynowej na kawkę. Włoskie espresso to prawdziwy shot kofeinowy. A do tego jest tańszy niż w Polsce, 2.20euro za dwa naparstki espresso. A do tego toaleta dostępna gratis. Już wczoraj ustaliliśmy że jedziemy do około 16:30 i wtedy szukamy noclegi. Po drodze nieco zmodyfikowaliśmy plan.
Około 16:30 poszukamy sklepu a kiedy Sylwia będzie robić zakupy ja poszukam w nawigacji kempingu wybierając w miarę możliwości taki, który nie będzie w bezpośrednim sąsiedztwie linii kolejowej. Ustaliliśmy jeszcze, że trzeba zjeść nasze zapasy. Nie ma tego dużo ale po co mamy to wozić kiedy wszędzie kusi włoskie jedzenie. Także w sklepie tylko wino, pomidory i pieczywo na śniadanie. O ile w Polsce praktycznie nie bywamy w Lidlu to za granicą jest to jeden z pewniejszych sklepów, tutaj też znajdujemy ten sklep po drodze. tak jak się umówiliśmy Sylwia poszła po zaopatrzenie a ja zatrudniłem nawigację do wyszukania noclegu. Miałem już wstępnie wytypowany kemping ale od razu został wyeliminowany przez tory kolejowe.
Jakim cudem miał tak dobre opinie? Pewnie piszący je turyści (w większości Niemieccy emeryci) byli głusi). Kiedy ja z niemałym trudem znalazłem kemping, który choć trochę był oddalony od torów, Sylwia miała nie mniejszy dylemat, które wino kupić? Dlaczego był to taki dylemat? Było za tanio! Serio, Sylwia zadzwoniła do mnie ze sklepu z prośbą o wskazówkę co do zakupu wina, za około 2,5Euro - odpowiadam, ale tu są same tańsze… I tak właśnie było, najwięcej wina jest za niecałe 2Euro za butelkę 0,7l. Oczywiście Sylwia poradziła sobie z problemem i wróciła na parking z zakupami kiedy ja jeszcze przekonywałem nawigację do wskazania nam drogi na kemping.
Do przejechania mieliśmy już tylko około dwunastu kilometrów, także raz raz dwa dojechaliśmy do celu. Kemping le Mimose oczywiście był nad morzem i jakimś cudem linia kolejowa w tym miejscu przebiegała odrobinę bardziej w głębi lądu. Jedyny problem to fakt, że kemping był raczej ekskluzywny. Mimo to nawet nie zapytałem o cenę tylko się zameldowaliśmy. Tym razem procedura “antywirusowa” wymagała wypełnienia “deklaracji covid” ale dostaliśmy ją ze sobą i mieliśmy przynieść na recepcję. Na kempingu królowały kampery, przyczepy kempingowe i domki do wynajęcia. O ile dobrze zauważyłem poza nami nie było tam nikogo z namiotem.
Podzieliliśmy się obowiązkami, ja rozbijałem namiot a Sylwia wypełniła deklarację. Nie było to proste bo dokument był wyłącznie po Włosku ale Sylwia poradziła sobie z tym bez trudu i wróciła z recepcji kiedy kończyłem pompować materac. Deklaracja zasadniczo skupiała się na podaniu adresu domowego i oboje żałowaliśmy, że Sylwia wpisała nasz prawdziwy adres zamiast wpisać Chrząszczyrzewoszyce.
Oczywiście poszliśmy sprawdzić jak tutaj, bardziej na południu wygląda morze. Wyglądało znakomicie! Plaża była z drobnych kamyczków i praktycznie pusta, oczywiście skorzystałem ze słonej, ciepłej wody i troszkę popływałem.






Po morskiej kąpieli przyszedł czas na obiad a raczej kolację. Właściwie to postąpiliśmy jak  prawdziwi Włosi, ich kolacje są raczej obfite i bardziej przypominają nasz obiad.


Żeby było śmieszniej włosi jedzą kolacje na śniadanie - dlaczego? Śniadanie to po włosku colazione (kolacjone).
Co naprawdę Włosi jadają na śniadanie pozostanie dla nas zagadką ale pewnie tylko kawka i ciastko. Po śniadaniu czyli kolacji poszliśmy na spacer po miasteczku. Szliśmy wzdłuż nadmorskiej promenady, miasteczko było niewielkie i miało bardzo dużo uroku. Nie widzieliśmy tam praktycznie żadnego dużego samochodu, Fiaty 500 i panda, ewentualnie inne marki ale podobnych gabarytów. Pod tym względem podziwiamy Włochów, tu się raczej używa małych samochodów, które wszędzie się mieszczą i bez większego problemu parkują. Przy promenadzie były zarówno bardziej ekskluzywne restauracje jak i bardziej proste w tym malutka pizzeria z piecem opalanym drewnem (piec oczywiście widać z chodnika).
\


Przed snem oczywiście kąpiel i przymiarka do trasy na jutro. Jak wszystko pójdzie dobrze, jutro dotrzemy w okolice Bari.

Dzień 4
“Poważna awaria”
Porto Sant’Elpidio, kemping “le Mimose” - Giovinazzo, kemping “Campofreddo”
425km

Wstajemy najwcześniej jak dotąd. Niestety częściowo dlatego, że z materaca prawie całkowicie zeszło powietrze.
Praktycznie od pierwszego noclegu we Włoszech mieliśmy wrażenie, że materac przez noc traci swoją sprężystość i staje się mniej wygodny.
Początkowo podejrzewałem złe dokręcenie korka ale już teraz nie było o tym mowy, materac bezczelnie stracił szczelność. Gdzieś w kufrze mam nawet łatki samoprzylepne, tylko trzeba ustalić miejsce przebicia albo poszukać decathlona i kupić nowy.
Colazione czyli śniadanie dziś wyjątkowo obfite, dziś chcemy przejechać spory kawałek italii. Od pierwszego dnia tutaj nie jeździmy drogami płatnymi więc czas przejazdu bywa dłuższy ale o wiele ciekawszy a dziś jeszcze spróbujemy po drodze wymienić materac.
Płacę za kemping i choć spodziewałem się wyższej ceny płacę tylko 20Euro.


Sprawę materaca udaje się załatwić niemal od ręki. Pierwsze większe miasto i mamy nowszą wersję naszego materaca.
Początkowo droga nas zachwyca, małe miasteczka pełne zabytków, wypadałoby zatrzymać się w każdym z nich, zrobić chociaż kilka zdjęć.
Praca jednak nie daje o sobie zapomnieć, najpierw ja a potem Sylwia odbieramy telefony i w konsekwencji musimy się na  chwilę zatrzymać żeby wysłać SMSem informację bez których świat mógłby nie przetrwać do jutra. Przy okazji uzupełniamy paliwo w motocyklach w jednym z malowniczych miasteczek.
Dalej było aż nudno tyle było tych ślicznych miasteczek a w każdym z nich trzeba było się zatrzymać na światłach. Droga miała jednak parę momentów wartych wzmianki.
Dość długi odcinek był pełny naprawdę super zakrętów a na innym dość krótkim odcinku kilka skąpo odzianych pań okupujących pobocze, zaliczyło Włochy do tych krajów europy gdzie ten proceder jest obecny.
Zatrzymaliśmy się w końcu na kawę. Espresso było jeszcze tańsze niż wczoraj,  tylko 1,8Euro za dwa naparstki smoły kofeinowej.
Espresso maja tu naprawdę tanie i nieziemsko dające kopa, tego nie potrafi żaden energetyk. Ostatnie prawie 200km okazało się darmowa autostradą. Droga miała kilka momentów o naprawdę podłej nawierzchni ale w sumie pozwoliła nadgonić trochę czasu i kilka minut po szesnastej byliśmy już na kempingu w pobliżu Giovinazzo, bardzo blisko Bari. Kemping w sumie nie najwyższych lotów (znów się zastanawiam kto pisał te pozytywne opinie) ale lokalizacja…. Morze ma tu niesamowity skalisty brzeg z którego widać zabytkowe mury miasteczka Giovinazzo.


Oczywiście jak tylko rozbiliśmy namiot i rozpoznaliśmy kemping poszliśmy nad morze. Nie było wcale łatwo dostać się przez skały do morza ale oczywiście się udało i pływałem w Adriatyku również w okolicach Bari.


Kiedy już się wystarczająco nasoliłem pojechaliśmy zobaczyć Giovanazzo z bliska. Miasteczko jest naprawdę niesamowite, prawdziwa perełka ale też i niezły labirynt jednokierunkowych uliczek. Jechaliśmy na dwa motocykle rozglądając się gdzie możemy zaparkować. Jadąc z przodu niestety dość łatwo przegapić dogodne miejsce parkingowe i kiedy Sylwia wypatrzyła gdzie możemy stanąć ja już byłem odrobinę za daleko. Przez interkom ustaliliśmy, że zaraz do niej dojadę tylko muszę zrobić małe kółko. Jak nakazywała logika skręciłem w pierwszą uliczkę w lewo (po prawo było morze), która nie była jednokierunkowa, potem w następną i…. dojechałem mniej więcej do miejsca gdzie powiedziałem Sylwii, że za chwilkę dojadę. Oczywiście uliczka była jednokierunkowa, więc musiałbym znów pojechać w lewo tą samą drogą, którą właśnie przebyłem. Na szczęście znalazłem inne miejsce gdzie mogłem zaparkować i poszedłem do Sylwii na piechotę.
Pospacerowaliśmy po miasteczku dobrą chwilę. Trafiliśmy tu zupełnie przez przypadek a miejsce jest naprawdę niezwykłe.










Kiedy już skończyliśmy zwiedzać próbowaliśmy wyjechać z Giovinazzo. Nawigacja starała się pomóc jak tylko mogła ale kilka razy proponowała skręt pod prąd (kilka dni później zacząłem się domyślać dlaczego) i kiedy już myśleliśmy, że zostaniemy tu na stałe znaleźliśmy drogowskaz na Bari i tylko dzięki niemu i dalszym drogowskazom udało nam się wyjechać z miasteczka.
Kierowaliśmy się do Lidla a po drodze jeszcze na stację benzynową.
Przy okazji tankowania trafiła nam się sytuacja, którą opisałem już wcześniej, mimo stanowiska samoobsługowego Pan z obsługi wyręczył mnie w 100% przy okazji próbując nawiązać konwersację. Było to o tyle zabawne, że Pan z fizjonomii i temperamentu (a co za tym idzie słowotoku) był podobny do rzymskiego taksówkarza, którego grał Roberto Benigni w filmie “Noc na ziemi”. Ponadto podobnie jak ten Włoski aktor w filmie, mimo zapadającego zmroku miał na nosie przyciemniane okulary.
Po udanym zatankowaniu zrobiliśmy szybkie spożywcze zakupy, potem powrót na kemping i kolacja czyli obiad.
Wykąpaliśmy się i po wstępnym ustaleniu trasy w nawigacji wiem, że mamy szansę jutrzejszą noc spędzić na Sycylii.

 

Dzień 5
“Z deszczu pod sycylijską rynnę”
Giovinazzo, kemping “Campofreddo” - Sycylia, San’tAlessio Siculo, Kemping “la Focetta Sicula”
532km

Sylwia wstaje chyba około 7 albo nawet wcześniej. Ja jeszcze markuje sen ale słońce w końcu i mnie wygania mnie z namiotu.


Śniadanie i pakowanie, które staje się upierdliwą rutyną, przypadłoby się posiedzieć gdzieś chociaż dwie noce, ale jeszcze nie tym razem.
Za kemping płacę 23Euro ale mimo dobrej ceny nie do końca jesteśmy z niego zadowoleni. Pozytywne opinie pewnie pochodzą od podróżujących kamperami. Kemping jest praktycznie cały betonowy, dla kamperów i przyczep jest idealnie w dodatku są dla nich zadaszone stanowiska. Niestety dla namiotów jest tylko odrobinę miejsca już prawie nad morzem, trudno nawet powiedzieć czy to nie jest przypadkiem parking. Cienia tam praktycznie nie ma także poza atrakcją Giovinazzo na dłużej niż jedną noc trudno polecić to miejsce.


Ruszamy, kierunek Sycylia, teoretycznie będziemy na miejscu około 16stej.
Nawigacja nadal omija drogi płatne ale Autostrada A2 jest na sporym odcinku darmowa i nawigacja o tym wie. Poza tym, że mkniemy za darmo mamy super widoki i fantastyczne zakręty. Droga w pewnym momencie wiedzie estakadą tak wysoką, że z lękiem wysokości nie jechałbym tędy.
Kiedy jesteśmy już w pobliżu miejsca na palce we Włoskim bucie, przejeżdżamy przez dość wysokie góry. Robi się zimno i przez chwilę straszy nas deszcz a nawet grad. Na szczęście po chwili wjeżdżamy w długi tunel, którym zjeżdżamy w dół aż robi się ciepło. W miasteczku Villa San Giovanni kierujemy się na przystań promową. Po drodze są bramki w których kupuję bilet na prom, w zakupie aktywnie pomaga nawet jeden z porządkowych bo kasjer chyba mniej zna angielski niż ja włoski.
Porządkowi kierują nas na sam początek kolejki, dobrze podróżować jednośladem w tym pięknym kraju.


Oglądamy bilet i … lekka konsternacja, jak nic jest tylko na jeden motocykl i jednego człowieka. Ale chyba wiedział co sprzedaje, z taką asystą i na 100% widział dwa motocykle. Sprawę wyjaśnia bileter, mamy bilet dla jednej osoby. Sylwia zostaje w kolejce a ja jadę szybko po drugi bilet.
Na szczęście nie muszę wracać aż do tych samych bramek i szybko znajduję inną kasę. Kilka osób jest przede mną w kolejce i kiedy już mam w ręku bilet, prom już stoi w porcie a samochody już szykują się do zjazdu. Porządkowi nie pozwalają mi już teraz przejechać na początek kolejki ale przez interkom cały czas jesteśmy w kontakcie, spotkamy się na promie a w najgorszym wypadku, jeśli zabraknie dla mnie miejsca, już na Sycylii.


Prom był na tyle duży, że bez problemu wystarczyło miejsca dla mnie i dla masy samochodów stojących za mną. Prom płynął dobrą chwilę, także mieliśmy czas żeby się odnaleźć na nawet chrupnąć kilka kupionych wczoraj ciasteczek popijając je sokiem pomarańczowym.




Umówiliśmy się, że jak tylko będzie jakieś miejsce Sylwia zatrzyma się już na brzegu i poczeka aż do niej dojadę i poprowadzę dalej. Plan udało się zrealizować i już po chwili jechaliśmy razem przez Messynę.
Na wyspie niestety grzmi a ciemne chmury w głębi wyspy każą się domyślać, że pada tam deszcz. Nie da się ukryć, że prognozy pogody sprawdzaliśmy ostatnio po przekroczeniu granicy z Austrią i potem zupełnie zapomnieliśmy, że gdzieś może padać.
Podobnie zupełnie zapomnieliśmy o monitorowaniu sytuacji wirusowej na granicach i gdyby wtedy zamknięto granicę, nie bylibyśmy tego świadomi.
Nawigacja starała się prowadzić nas w miarę najszybszą, bezpłatną drogą i trafiliśmy na autostradę. Mieliśmy nią jechać tylko kilka kilometrów ale niestety zjechałem na niewłaściwy zjazd. Zazwyczaj w mieście taki błąd nie ma bardzo dużych konsekwencji, następny zjazd korygujący mój błąd miał być już za kilkaset metrów. Niestety droga była akurat remontowana i najbliższy zjazd był zamknięty. Podobnie kolejny i jeszcze następny.
Trzeba też dodać, że tak na oko, cały czas jechaliśmy w stronę tej wielkiej, niepokojąco wyglądającej chmury.
Musieliśmy nadłożyć około 20km drogi i nawet wjechaliśmy na krótki odcinek płatnej autostrady, na szczęście opłata była symboliczna i zaraz za bramkami zjechaliśmy z autostrady. Logicznie byłoby zawrócić i pojechać tą samą drogą. Nawigacja sugerowała jednak coś innego. Domyślałem się, że to jakiś skrót bo może wcale nie musieliśmy jechać przez Messynę. W praktyce padliśmy ofiarą własnych ustawień w nawigacji, miała omijać drogi płatne to omijała.
Wróciliśmy do Messyny ale drogą wąską i krętą jak spaghetti, której największą atrakcją były zakręty wyłożone kostką bazaltową. Na szczęście nie padało i nawierzchnia była sucha ale zmęczenie spowodowało, że zakręty wyłożone bazaltem nie sprawiały radości a raczej dodatkowo stresowały i nie wychodziły tak ładnie jak powinny.
W końcu pokonaliśmy makaronowe zwoje asfaltu z bazaltem i wyjechaliśmy na drogę wylotową z Messyny już we właściwym kierunku, czyli na Katanię (przedtem przypadkiem jechaliśmy w stronę Palermo, które było planem na później). Zatrzymaliśmy się na kawę i po to by znaleźć jakieś sensowne miejsce na dzisiejszy nocleg. Kemping wytypowany wczoraj był odległy jeszcze o około 80km a, że sporo czasu zabrała pomyłka nawigacyjna trzeba było zmodyfikować plany.
Nawigacja podpowiedziała kemping odległy o 30km co było już akceptowalne, jednak jak tylko wyjechaliśmy za granicę Messyny stało się jasne, że pakujemy się prosto w kolejną burzę. Jak tylko zaczęło kropić, zatrzymaliśmy się żeby przeczekać deszcz.
Miałem nadzieję, że znajdziemy restaurację ale trafiliśmy na cukiernię. Moment na zatrzymanie się był niemal idealny. Kiedy siedzieliśmy przy stoliku z espresso i wyśmienitym ciastem którego normalnie nawet byśmy nie spróbowali, na zewnątrz szalała burza.


Deszcz padał tak intensywny, że woda zaczęła wdzierać się przez uszczelki zamkniętego okna cukierni a po chwili jej środkiem płynął już niewielki strumyk. Kilka razy zagrzmiało na tyle blisko, że w cukierni przez dobrą chwilę nie było prądu. Burza zazwyczaj jednak przechodzi równie szybko jak się pojawia. Przestało padać i wróciliśmy do motocykli.
Do przejechanie zostało nam tylko 17km. Wydawało się, że przeczekaliśmy najgorsze, ale byliśmy w błędzie.
Praktycznie od razu znów zaczęło kropić co może nie byłoby takim problemem gdyby nie płynące ulicami rzeki. Ruch na wąskich uliczkach miasteczek praktycznie stanął a my razem z nim. Najgorzej było na skrzyżowaniach gdzie płynąca woda sięgająca po osie w kołach motocykla napierała na nas z boku. Jak pierwszy raz przejechałem przez taką atrakcję od razu powiedziałem Sylwii przez interkom - tylko się tu nie zatrzymuj. Nie było to wcale takie proste, bo jak tylko Sylwia się zatrzymała z boku próbowały włączyć się do ruchu samochody. Trafiliśmy jednak na na tyle przytomnego pana, który poczuł jak woda porusza jego samochodem, domyślił się czemu Sylwia nie wjechała na skrzyżowanie i wpuścił ją przed siebie.
Nie da się ukryć, że te 17 kilometrów okazało się prawdziwym wyzwaniem ale udało się i kompletnie przemoczeni dojechaliśmy na kemping. Choć deszcz już tu zupełnie się uspokoił i było całkiem ciepło, na recepcji od razu zapytałem o nocleg pod dachem.
Pani od razu powiedziała, że może być z tym problem, no chyba, że zadowolimy się domkiem bez klimatyzacji. Pewnie w upalny wieczór byłby to jakiś problem ale teraz pewnie nawet byśmy jej nie uruchomili.
Domek był bardzo obszerny, mieliśmy do dyspozycji sypialnię, łazienkę i oczywiście w pełni wyposażoną kuchnię. Mimo tak sporej przestrzeni z niemałym trudem udało nam się zawiesić wszystkie mokre ciuchy i poszliśmy do sklepu żeby kupić coś na obiado-kolację i jutrzejsze śniadanie. Google wyszukało nieopodal sklep ze znanej chyba tylko we Włoszech sieci MD. Sklep w gabarytach podobny do większości naszych Biedronek i chyba jest tu równie popularny jak kropkowane sklepy u nas.
Za 15Euro kupiliśmy produkty na dzisiejszą kolację, jutrzejszy obiad i jeszcze 1,5litra wina. Co jedliśmy? Oczywiście makaron z sosem pomidorowym.
Skusiliśmy się na gotowy sos i naprawdę nie zawiedliśmy się. Poza tym, że miał sporo mięsa bym po prostu baaardzo pomidorowy i niezwykle smaczny, razem z makaronem stworzył genialne danie (albo byliśmy już naprawdę głodni). Kupiliśmy dwa słoiczki tego gotowego sosu także byliśmy przygotowani na kolejną makaronową ucztę. Popijając winko sprawdzamy prognozy na jutro.
Początkowo zakładałem, że na Sycylii spędzimy dwa dni a potem przepłyniemy promem z Palermo do Neapolu. Prom wypływał około 22 i płynął prawie do rana. Co prawda rok temu takie rozwiązanie okazało się wybitnie męczące za sprawą dogorywające greckiego promu ale  może tu byłoby lepiej. Kłopot w tym, że prognozy pogody były bezlitosne dla Sycylii, burze praktycznie na całym obszarze wyspy przez najbliższych kilka dni. Być może gdybyśmy objechali wyspę dookoła, udało by się uniknąć tych największych burz, ale musielibyśmy nadrobić prawie 300km a i tak deszcz dopadłby nas wieczorem w Palermo kiedy czekalibyśmy na prom (zupełnie nie wiadomo gdzie się przed nim ukrywając aż do 22giej).
Prognozy pogody kiepskie nie tylko na jutro ale i na kolejne dni. Nie było sensu moknąć, zmieniamy plany. Jedziemy jutro na kołach do w okolice Neapolu. Co prawda jakieś opady mogą nas spotkać po drodze, ale będzie to ułamek tego czego należało się spodziewać na Sycylii. Z takim planem na jutro, kąpiemy się i idziemy spać. Pod dachem, mam nadzieję, że namiot się nie obrazi.

 

Dzień 6
“Dziękujemy za kolaborację czyli spod Etny pod Wezuwiusz ”
Sycylia, San’tAlessio Siculo, Kemping “la Focetta Sicula” - Vico Equense, kemping “Sant'Antonio”
536km

Rano piękne słońce. Jeszcze raz weryfikujemy prognozy. Korci mnie żeby tu zostać jeszcze jeden dzień ale prognozy mówią: możesz tu zostać ale będziesz mniej lub bardziej zroszony.




Pakujemy się, jemy pyszne śniadanie z samych lokalnych produktów, Włoska wędlina a dokładnie rodzaj paprykowanej kiełbasy, skradł moje serce.


Zanim wyjedziemy musimy pójść nad Morze. Trzeba dodać, że to już drugie morze jakie otacza włoskiego buta, morze Jońskie, które za sprawą południowego krańca Albanii ma u nas ogromnego plusa.
Plaża zdradza jak blisko jesteśmy od krateru Etny, jest szara, żwirowa w oddali widać wielkie bazaltowe głazy. Woda aż prosi żeby popływać ale jak do niej wejdę  chyba końmi nie da się mnie wyciągnąć.








Nie czekamy aż pogoda się popsuje, płacę za domek całe 60Euro i ruszamy z powrotem do Messyny. Jeśli zastanawiacie się czemu zapomniałem wspomnieć o obowiązujących tu procedurach “antywirusowych” to już wyjaśniam, nie było ich. Być może wynika to z zalecenia by podróżujący na Sycylię rejestrowali się na stronie “SiciliaSiCura”, ale nie zrobiliśmy tego, nie byliśmy w stanie określić gdzie dokładnie się zatrzymamy i na jak długo. Potem nikt o to nie pytał także, takie było to zalecenie typowo “na pokaz” (skąd my to znamy).  Kolejka na prom jest zdecydowanie dłuższa niż wczoraj. Tam gdzie się da wykorzystujemy przewagę motocykli ale  w końcu stoimy tak jak wszyscy. Zakup biletów na prom tym razem już bez żadnych niespodzianek.




Kolejka była na tyle długa, że nie zmieściliśmy się na najbliższy prom i czekamy na kolejny. W końcu jesteśmy na pokładzie. Wsłuchujemy się w komunikaty na promie, słyszeliśmy je już wczoraj ale teraz nadają je dosłownie co chwilę. Generalnie chodzi o to by nosić maseczki i zachowywać dystans ale na koniec komunikatu zawsze  jest: “grazie di collaborazione”. Oczywiście nie chodzi o kolaborację tylko o współpracę ale i tak dla nas jest to zabawne brzmienie.




Nawigacja zakładała, że w okolice Neapolu dotrzemy około 16:45, jednak przeprawa promowa torpeduje jej optymizm i na kontynencie Szymon (bo tak ma na imię głos w mojej nawigacji) mówi, że będzie to raczej 18sta.
W Messynie było naprawdę gorąco, termometry w motocyklach pokazywały ponad 30C, także z przeprawy zjechaliśmy z kurtkami przypiętymi do bagaży i praktycznie od razu zatrzymujemy się  a tankowanie, wizytę w wc i ubieranie.
Ja zakładam kurtkę a Sylwia decyduje się jechać dalej bez kurtki. Kilkanaście kilometrów dalej jesteśmy dużo wyżej, robi się znacznie chłodniej i dokładnie w tym samym miejscu gdzie wczoraj, wysoko w górach, zaczyna kropić. Za jednym z wielu tuneli zatrzymujemy się na pasie awaryjnym i Sylwia szybko zakłada kurtkę.


Prognozy mówiły, że możemy spotkać deszcz ale zupełnie nie pamiętałem w jakiej okolicy i o której godzinie. Deszcz jednak pamiętał i czaił się po przejechaniu około 200km u wylotu z tunelu. Przejechaliśmy jeszcze kawałek ale przy kolejnym wylocie stali włoscy motocykliści i czekali aż deszcz ustanie.
Zatrzymaliśmy się za nimi i wbiliśmy się w przeciwdeszczówki z tym, że zanim  skończyliśmy oni już ruszyli a za tunelem wyraźnie się przejaśniało. Ruszyliśmy jeszcze w deszczu który dość szybko ustał a temperatura bardzo szybko wymusiła rozebranie się. A potem znów droga zaprowadziła nas wysoko w góry gdzie znów czekał na nas deszcz a temperatura spadła do 18C. Jechaliśmy akurat estakadą i nie było miejsca żeby przystanąć, przejechaliśmy kilka kilometrów aż deszcz ustał a temperatura w ślimaczym tempie wracała do jeszcze tak niedawno niechcianych 30C.
Zatrzymaliśmy się na kawę i kanapkę z moją ulubioną włoską wędliną. To ogromna zaleta Włoch, ich restauracyjki przy stacjach benzynowych. Nie serwują banalnych hot-dogów tylko całe bogactwo kanapek z typowo Włoską zawartością. Można kupić takie z Mozzarelą i pomidorami (Caprese) a także wiele innych w tym także moją faworytkę czyli “spianata picante” (wspomniany już rodzaj grubej, dojrzewającej kiełbasy przyprawiony papryką na ostro).
Przed Neapolem ruch na drogach gęstnieje a kiedy zjeżdżamy w kierunku planowanego noclegu robi się naprawdę ciasno. Gdzie możemy tam wzorem lokalnych skuterowców omijamy stojące samochody, jednak tunel i bagaże nie ułatwiają zadania. Udało nam się jednak przebić i około 18:30, wąską krętą drogą zjechaliśmy do Vico Equense. Droga trochę nas zmęczyła ale nie sposób nie zachwycić się miejscem. Małe miasteczko malowniczo położone na skarpie, zatoka Neapolitańska i Wezuwiusz po drugiej jej stronie.
Niespodziewanie okazuje się, że kemping jest pełny ludzi. Oczywiście miejsce dla nas się znajdzie ale jesteśmy trochę wciśnięci między kampery. Tym razem procedura “antywirusowa” polega na sprawdzeniu temperatury przyjezdnym pirometrem. Oczywiście mieliśmy zupełnie normalną temperaturę i mogliśmy wjechać na kemping. Najwięcej było Niemców, potem Włochów, paru Austriaków a na szarym końcu, jedyni Polacy, czyli my. Rozbijam namiot a Sylwia kupuje w markecie na kempingu sok pomarańczowy. Jest prosto z lodówki i naprawdę ratuje życie. Idziemy pod prysznic a potem małe zwiedzanie okolicy. Miasteczko małe i bardzo urokliwe.




Generalnie są tu same małe restauracje tuż nad brzegiem morza ale i tak wracamy na kemping gdzie za dwie porcje makaronu z dwoma kieliszkami wina płacimy 20euro.  Jutro będziemy zwiedzać okolice. Mam już dwa pomysły na dalszą trasę ale  na razie jeszcze nie odkrywam przed Sylwią wszystkich kart.

 

Dzień 7
“Dzień w cieniu wulkanu”
Vico Equense, kemping “Sant'Antonio” - Pompeje - Wezuwiusz - Neapol -  Vico Equense, kemping “Sant'Antonio”
90km

Rankiem dzielę się z Sylwią przemyśleniami.
Rok temu było tak super bo mieliśmy dwa razy po dwa dni przerwy. Teraz tego nie mamy i procedury codziennego pakowania trochę już dają się we znaki. Dziś mamy tu zostać na drugą noc ale co dalej?
Rzucam pomysł żeby odpuścić tym razem Rzym. Jeśli tu są tłumy to w okolicach wiecznego miasta nie będzie inaczej. A jeden dzień na Rzym to też tak trochę skromnie.
Także dziś trochę pozwiedzamy a jutro pojedziemy w okolice Pizy. Tam zwiedzania będzie stosunkowo mało a czasu nad morzem będzie po kokardę.
Plan na dziś to trochę plażowania a potem sprawdzimy czy antyczne Pompeje są równie atrakcyjne jak pompowanie materaca. Czynność pompowania materaca przezwałem zwiedzaniem Pompei już dwa lata temu kiedy jeszcze nie wpadliśmy na używanie elektrycznej pompki. Sprawdzimy też jak wysoko wjedziemy na krater Wezuwiusza a potem zobaczymy co się da w Neapolu.
Jak to wyglądało w praktyce? Plaże były w 100% prywatne i nie było szans na wejście bez wysupłania paru euro. Pokręciliśmy się jednak na tyle długo i dokładnie żeby znaleźć dojście na plaże tak, że nic nic nie płaciliśmy. Nie chcieliśmy spędzić na plaży połowy dnia więc jak trochę popływałem i zwiedziliśmy najbliższą okolicę na piechotę, ruszyliśmy na podbój okolic Neapolu.
W ruch idą dwa motocykle ale ubiór będzie bardziej lokalny. Dojeżdżamy do ruin Pompei. Widzimy ogrodzenie antycznego miasta i mimo praktycznie braku ubioru stwierdzamy, że atrakcyjność tego miejsca w obecnej temperaturze nie różni się wiele od pompowania materaca. Nadal jest gorąco i mało przyjemnie. Ruszamy na Wezuwiusz. To jednak szczyt więc jest szansa na umiarkowane temperatury. Faktycznie jest ciut chłodniej ale amatorów zaglądania w paszczę Wezuwiusza jest dziś sporo a samochody nie umilają jazdy wąska droga pełną zakrętów. Przy jednym z parkingów przy drodze już praktycznie na końcu drogi, zawracamy. Jesteśmy wystarczająco wysoko  a wszechobecny bazalt dookoła mówi nam wystarczająco dużo. Trzeba wspomnieć, że Wezuwiusz jest uznawany za wulkan aktywny. Co prawda nie zieje z niego lawa a w jego kraterze nawet rosną drzewa ale naukowcy są zgodni, że jego kolejna erupcja jest kwestią czasu. Nawet się zastanawialiśmy, jak wyglądają ubezpieczenia nieruchomości, które w tej chwili dosłownie oblepiają wulkan. Czy są niebotycznie drogie, czy raczej wcale ich nie ma? Czy nieruchomości tu są tanie przez zagrożenie ze strony Wezuwiusza czy raczej drogie bo atrakcyjne turystycznie?
Nawigacja dostaje kolejny cel i jedziemy w kierunku Bazyliki del Buon Consiglio i położonych przy niej katakumbach San Gennaro (Świętego Januarego). Wjechanie do Neapolu to spore przeżycie dla motocyklisty. Ulice są w większości z nieźle wyślizganego i niezbyt równego bazaltu. Przy tym wszystkim lokalsi śmigają skuterami omijając wszystko i wszystkich. Ulice jednokierunkowe? Nie dla Neapolitańczyków, tu się jeździ tam gdzie się się tylko uda wjechać. Moja nawigacja jest darmowa i używa map opracowanych społecznie, we Włoszech niestety to widać i ilość ulic jednokierunkowych w które kierowały mnie wskazówki nawigacji była naprawdę ogromna. Mimo tych atrakcji dojechaliśmy do katedry.


 Zwiedzanie katakumb w upalne dni to znakomity pomysł, w środku przez cały rok jest około 15C, powinno być naprawdę super. Parkujemy tuż przy katedrze i spotykamy wychodzących z katakumb Polaków. Zagaduję ich czy katakumby są takie super i potwierdzają - jest chłodno i naprawdę warto tam zajrzeć. Idziemy kupić bilety. Na wejściu bardzo miły czarnoskóry Pan sprawdził pirometrem czy aby nie jesteśmy zbyt ciepli, spisał nazwisko i telefon i już miał nas wpuścić ale skonsultował się z kasą i powiedział że sorry ale dziś już jest za późno. Dziś niedziela i powinniśmy się z tym liczyć. Czego nam nie zamkną? Uliczek Neapolu. Sprawdzamy szybko w googlach dokąd warto się udać i po chwili jedziemy w kierunku uliczki Via San Gregorio Armeno. Jak donosi internet, uliczka słynie z szopek bożonarodzeniowych. To był chyba najfajniejszy moment tej wycieczki. Na miejsce dojechaliśmy już nieco oswojeni z ruchem Neapolu, nawet nie próbowaliśmy zaparkować przy samej tej uliczce tylko stanęliśmy nieco dalej żeby nie wpaść w jednokierunkowy labirynt a chwila spaceru nie zaszkodzi. Uliczki są naprawdę  niesamowite, pełne uroku i malownicze (choć  niestety zaniedbane i pełne śmieci). Wąskie uliczki i gęsta zabudowa daje bezcenny cień. Jeśli ktoś jeszcze nie widział polecam film “Jedz, módl się, kochaj” co prawda Neapol w tym filmie jest ładniejszy niż w rzeczywistości ale klimat jest dokładnie taki sam.












Neapol dał światu jedną  baaaardo ważną rzecz - pizzę! W ojczyźnie tego jakże popularnego jedzenia po prostu musimy sprawdzić czy nadal jest OK (to wcale nie jest takie oczywiste, kilkanascie lat temu w Rzymie niestety nie udało mi zjeść dobrej pizzy).
Jaka pizza? Sylwia zdaje się na mój wybór a ten jest prosty- Neapolitana. Klasyczna włoska pizza jest zawsze na cienkim cieście i zawsze ma bardzo mało dodatków. Tutaj jeśli pizza ma więcej niż trzy składniki to już jest w dziale “pizza specjale”.
Przeładowanie to najczęstszy grzech naszych pizzerii a jak bedzie tutaj? Tylko trzy składniki, sos pomidorowy, mozzarella i sardele (w Polsce bardziej znane jako anchovis).


Nie każdemu to połączenie przypadnie do gustu, Sylwia nie została największą fanką tej pizzy ale jak klasyka to klasyka. Przed pizzą dostajemy jeszcze starter “Napolitan”. Rukola ricotta, mozzarella i kawałek czegoś co można by nazwać pieczywem (nie mam pewności ale chyba była to odrobina ciasta do pizzy ale nie pieczona tylko smażona w frytownicy).






Wszystko jest bardzo smaczne i umiarkowane cenowo. Kupujemy jeszcze parę magnesów na lodówkę, zastanawia mnie popularność magnesów z Maradonną. Rozumiem, że ten piłkarz sprawił Neapolitańczykom wiele radości ale kiedy to było? Czyżby SSC Napoli od tamtej pory nie miało żadnych sukcesów (a minęło już 20lat)?


Idziemy do motocykli  i wracamy na kemping a raczej powinienem napisać przedzieramy przez Neapol. Po drodze jeszcze wizyta w MD. Poza chlebem na śniadanie, kupujemy oczywiście wino i owoce opuncji. Ten kaktus jest w Italii dość powszechny a jego owoce czasem nawet leżą na ulicy, widzieliśmy je już w sklepach kilka razy i Sylwia sprawdziła co się z nimi robi. Po drodze zgodnie z przewidywaniami ogromny korek ale w przeciwna stronę.  
My mamy może 200m korka a i tak omijamy go ile się da. Opuncja wymaga pewnego przygotowania, ma bardzo ostre i dość niebezpieczne kolce (mogą powodować zakażenie). Kiedy jest gotowa do jedzenia, zabieramy ją wraz z butelką wina i idziemy na plażę. Zapadł zmrok i  nad morzem już jest pusto. Siadamy na kamieniach przy brzegu morza. Zupełnie zapomniałem, że to już trzecie morze nad które dotarliśmy udało nam się tym razem dotrzeć, morze Tyrreńskie. Delektujemy się winkiem  i opuncją. Takie chwile są więcej  niż bezcenne.




Wracamy na kemping. Przy namiocie zagaduje nas po polsku motocyklista ze Szwajcarii podobno na  kempingu zameldowali się jeszcze Polacy na rowerach. Dobrą chwilę siedzimy przy namiocie, popijamy włoskie piwko “Peroni” ale rodaków nie widać. Kąpiemy się i idziemy spać.

 

Dzień 8
“Czas zmienić morze”
Vico Equense, kemping “Sant'Antonio” - Calambrone, kemping “Mare e Sole”
620km

Rano nieśpiesznie ale jednak zdecydowanie pakujemy się. Śniadanie jemy z zabranych z Polski liofilizowanych gotowców.
Zabraliśmy je ze sobą głównie dlatego że ich ważność dobiegała końca ale na śniadanie się sprawdziły. Przy okazji pakowania pogadałem jeszcze z Tomkiem ze Szwajcarii.
Trochę o motocyklach trochę o systemach opłat za autostrady tu i tam. Okazuje się, że Szwajcar ma tylko jedną tablice do wszystkich posiadanych motocykli i tylko jedno ubezpieczenie, które płaci za pojazd o największej pojemności. Zupełnie szczerze Szwajcaria to naprawdę mądrze urządzony kraj i nic dziwnego, że Tina Turner została Szwajcarką.
Nowy znajomy zwinął się szybko poganiany przez Niemca w kamperze, który nie potrafił wyjechać z miejsca. Nas też prosił o przestawienie jednego motocykla a potem wyjeżdżając i tak prawie zmasakrował drzewko limonkowe. Kemping na którym mieszkaliśmy okazał się najdroższy jak dotąd, 32euro za noc.  Patrząc jednak z drugiej strony za dwie noce tylko 4 euro więcej niż za domek na Sycylii za jedną noc.
Przed samym wyjazdem pogadaliśmy też z parą Polskich rowerzystów z Gdańska. Dopiero startują. Przylecieli z Polski wczoraj do Neapolu i jadą na rowerach w okolice Bari. Szczerze podziwiam taki wybór podróżowania i naprawdę współczuję im wysiłku w czekających ich upale.
Zgodnie z planem ruszamy w kierunku Pizy. Wytypowany kemping ma być nad morzem ale z dala od dużego miasta. Wzmożony ruch na obwodnicy Rzymu utrzymuje nas w pewności, że decyzja była słuszna. Rzym zasługuje na osobną wycieczkę.
Droga jest dość urozmaicona ale upał jest niemiłosierny, 37C.
Po drodze dwa postoje na kawę i na miejsce docieramy około 19stej nieźle już wypompowani.
Szybko melduję nas na kempingu. Procedury “antywirusowej” ponownie żadnej nie było.  Ustalamy, że kiedy ja zajmę się namiotem, Sylwia pojedzie do oddalonego o, 5km sklepu. Na kempingu też jest market ale z doświadczenia wiemy, że takie miejsca mają ograniczone godziny otwarcia, zazwyczaj też dość skromny wybór i wyższe ceny.
Sylwia wraca akurat kiedy obozowisko jest gotowe. Dopiero teraz zauważam że żrą mnie komary. Sylwię też dopadły i nie wiem czy wścieklej niż mnie. Bierzemy prysznic, komary się nieco odczepiły i możemy przestać się poklepywać. Poszliśmy na kolację do restauracji kempingowej. Tym razem pizza salsiccia i oczywiście winko. Salsiccia to rodzaj włoskiej kiełbasy. Sprzedawana jest surowa i przez to podobna do naszej białej kiełbasy (oczywiście przed ugotowaniem).
Na pizzy było kilka mięsnych kulek z tejże kiełbasy. Smakowała bardzo dobrze i miała odpowiednio małą liczbę składników żeby uznać ją za klasyczną.
Po kolacji przeszliśmy się jeszcze na plażę.


Było już ciemno więc specjalnie dużo nie było widać ale jest to już morze Liguryjskie, czwarte morze na naszej trasie. Wróciliśmy na kemping, posiedzieliśmy jeszcze przy namiocie popijając winko.
Jutro prawdopodobnie zobaczymy z bliska krzywą wieżę w Pizie.

 

Dzien 9
“Do Pizy na pyzy”
Calambrone, kemping “Mare e Sole” - Piza - Calambrone, kemping “Mare e Sole”
49km

Dziś dzień leniuchowania i relaksu.
Śpimy ile się tylko da, czyli do pierwszego smsa  od koparki bo Sylwia dostaje takie powiadomienia.
Wcześnie rano odjeżdża również sąsiadująca z nami niemiecka motocyklistka na Tenerce. Zwinęła się cichutko i tylko pomruk silnika pozwolił się domyślić, że już jej nie ma.  Po tak nieprzyzwoicie wczesnej porze wnoszę, że spieszyła się na prom bo z pobliskiego portu można się dostać na Korsykę i Sardynię.
Śniadanie jemy około 9tej albo nawet trochę później.
Bez pośpiechu idziemy na plażę. Morze jest więcej niż doskonałe. Musiałbym się na czepiać detali, że wolę bardziej kamieniste plaże lub bardziej głębokie morze przy brzegu. Jest idealne, ciepłe i słone. Rozkładamy się przy parasolach należących do kempingu. Ja idę pływać a Sylwia się smaży. Za karę przychodzi do niej pan ratownik i kasuje za wynajem leżaków i parasola. Włosi niezbyt chętnie używają języków obcych ale jak trzeba to powiedzą o co chodzi, a jak chodzi o kasę, zawsze się dogadają. Tak było i tym razem, pan przeszedł z włoskiego na bardzo dobry angielski  i zażyczył sobie 10 euro za dwa leżaki i parasol na cały dzień. Tak jak pisze nie było mnie przy tym ale pewnie domagał bym się paragonu albo faktury z ciekawości jak pan z tego wybrnie (Włochy to ojczyzna unikania podatków więc i kas fiskalnych).




Pływało się super i wracałem do morza jak tylko trochę przeschłem. W czasie jednej z przerw w moczeniu dupy dogadujemy się co do dalszej trasy. Dziś po po południu zobaczymy “arcydzieło” inżynierii czyli krzywą wieżę. A jutro… pewnie nie ruszymy się z miejsca, jeszcze zobaczymy.
Po czternastej szybki obiad, dokańczamy liofilizowane gotowce, tym razem ziemniaczana zupa krem. Najedzeni wsiadamy na motocykl (wyjątkowo zadowolimy się tylko jednym) i jedziemy  do Pizy na pyzy.
Wież widać już parę kilometrów przed celem, wykorzystujemy plusy jednośladu, wjeżdżamy w uliczkę dozwoloną tylko dla jednośladów i parkujemy jakieś 200m od wieży.




Pewnie wszyscy wiedzą czemu jest taka krzywa, ale jeśli ktoś akurat zapomniał wspomnę, że winę ponoszą warunki gruntowe. Wieża a dokładnie dzwonnica przy katedrze zaczęła się przechylać praktycznie po rozpoczęciu budowy. Budowa jest typowym przykładem drobnego opóźnienia wykonawczego bo trwała prawie 200lat. Co ciekawe, nie tylko wieża (dzwonnica) jest krzywa. Krzywa jest również sama katedra.








Oczywiście największą popularnością cieszą się zdjęcia z udawanego podtrzymywania wieży. Można nawet sfotografować niezły tłumek w charakterystycznych pozach. Też mamy takie zdjęcia ale udajemy na nich przyczynę przechyłu.






Parę fotek, parę filmików i spadamy. Po drodze wizyta w sklepie.
Włoski Lidl oferuje bardzo duży wybór owoców morza. Co prawda na kempingu mamy ograniczone możliwości gotowania ale zaryzykujemy. Kupujemy małże, wino, chleb i obowiązkowo coś na komary. Po powrocie kolacja  a raczej prawdziwa uczta z winkiem i  małżami które bez problemu przygotowaliśmy w polowych warunkach.






Możemy sobie dziś spokojnie posiedzieć przed namiotem. Jesteśmy przygotowani na dzisiejszą inwazję komarów, mamy cytrynowe świece antykomarowe, bardzo fajne nasączane chusteczki, którymi można się natrzeć i mieć kilka godzin spokoju. W rezultacie żaden brzęczący stwór nawet nie próbuje do nas podlecieć.
Widzimy jak Niemcy siedzą przy swoich przyczepach w kurtkach z kapturami zaciągniętymi na nos w dość ciepły wieczór. Praktykowany przez  Niemców zwyczaj kąpieli się rano zamiast wieczorem, bardzo ucieszył te bzykające, krwiożercze bestie.
Być może gdybym lepiej znał niemiecki mógłbym podpowiedzieć najprostsze rozwiązanie, ale moja nikła znajomość tego języka mogłaby tylko wywołać skandal międzynarodowy więc się powstrzymałem (mógłbym zostać źle zrozumiany sugerując Niemcom kąpiel zwłaszcza, że siedzieli na tyle daleko, że żaden zapach do nas nie docierał).
Idziemy spać, jutro kolejny dzień lenistwa.

 

Dzień 10
“Odkrywamy Livorno”
Calambrone, kemping “Mare e Sole” - Piza - Calambrone, kemping “Mare e Sole”
16km

Wstajemy bardzo niechętnie. Trudno tu zasnąć bo jest dość ciepło a jeszcze pobliski port miał noc wyjątkowej aktywności.
Na śniadanie, moja ulubiona pikantna wędlina, pomidory i oczywiście kawa. Kemping jest rewelacyjny jeśli chodzi o pranie, wszystko schnie raz dwa. Oboje pierzemy wszystko co jeszcze znaleźliśmy brudnego. To dla mnie ostatnie pranie, z tym co mam dojadę już do domu nawet z zapasem.




Około 11stej idziemy na plażę. Dziś dzień bez leżenia. Dziś idziemy plażą na północ, jak się uda to nawet do Francji. Co jakiś czas wskakuje do wody i chwilę pływam. Na plażę morze wyrzuciło sporo meduz, niektóre wręcz monstrualne. Widzimy Pana z panią poławiających z morza małże. Na moje ooo wybierali vongole. Spaghetti z vongolami to dość typowe danie kuchni włoskiej w innych krajach te muszelki nie mają aż takiego wzięcia.
Plan żeby dojść aż do granicy z Francją dość szybko spełzł na niczym (a na pewno podążaliśmy w dobrą stronę). Szliśmy prawie godzinę a za plecami nadal widzieliśmy port w Livorno.
Wróciliśmy na camping, zjedliśmy kupione jeszcze w dniu przyjazdu na ten kemping owoce opuncji. Koło 14tej pojechaliśmy do Livorno. Włochy to kraj, gdzie trudno się gdzieś ruszyć żeby czegoś ciekawego nie znaleźć. Tak też jest i w Livorno gdzie poza Pałacem Republiki jest świetny targ (Mercato Centrale).








Sam budynek jest zabytkowy i wart obejrzenia bo targ o tej porze był już opustoszały. Czynnych było tylko kilka punktów gastronomicznych ale klimat miejsca był cały czas. Na zakupy pojechaliśmy do Lidla. Plan zakupów był gotowy od rana. Owoce morza! Mieliśmy jeszcze sporo spaghetti z Sycylii więc idealnie byłoby zrobić je z jakimś morskimi stworami. Znaleźliśmy vongole, już przyprawione z oliwą. Do tego kupiliśmy jeszcze małże w ciut innej wersji niż wczoraj. Do tego oczywiście wino i trochę winogron.
Po powrocie wielka uczta. Najpierw gotujemy makaron, potem vongole. Małe muszelki pięknie się pootwierały i po wymieszaniu z makaronem były naprawdę doskonale.








Sylwia stała się taką fanką tego dania, że małże z dość pikantnym sosem zjadłem właściwie sam. Była to prawdziwa uczta i serio zazdroszczę Włochom tego, że mogą kupić takie jedzenie i do tego w takich cenach. Porcja makaronu z vongolami w restauracji kosztuje minimum 8euro, my zapłaciliśmy 4euro za vongole, 2 euro za małże w pikantnej wersji a makaron który. Zajadaliśmy się jeszcze na Sycylii kosztował około 1 euro.
Ponadto nasza wersja spaghetti vongole miała znacznie więcej muszelek niż to co serwują restauracje.
Normalnie moglibyśmy tymi muszelkami spokojnie obdzielić cztery osoby.
Ponieważ akurat  nie mieliśmy ze sobą lodówki, trzeba było spałaszować wszystko co przyszło nam bez trudu i ze spora przyjemnością.

Około 17stej poszliśmy ponownie na plażę. Tym razem uzbrojeni w butelkę wina. Nasz ratownik którego ochrzciliśmy Bartolini Bartłomiej (z powodu fizycznego podobieństwa),  tkwił na posterunku gotów pobrać opłatę od każdego zajętego parasola czy leżaka.
Teraz jednak słońce nie było już tak przenikliwe i spokojnie rozłożyliśmy się na piasku. Chwilę pływania przerywamy lampką wina. Pływałem naprawdę długo. Bartolini zwinął już interes (zabrał koło ratunkowe) a my jeszcze pływaliśmy. Woda nie jest tu głęboka, wygłupiamy się nawet, że jest do dupy bo nawet wchodząc dość daleko, woda nie chce dosięgnąć pleców,  także nawet bez czujnego oka ratownika pływaliśmy bez obaw.
Inna sprawa, że ratownicy tutaj wcale nie wpatrują się w morze gotowi nieść pomoc kąpiącym się. Oni czujnie obserwują plaże czy aby ktoś nie zajął leżaka lub parasola za co należy się stosowna opłata. Także ratownicy zajmują się tu przede wszystkim ratowaniem budżetu.
Na kolacje już tylko soczek a do niego winogrona. Aż żal już jutro opuszczać to miejsce.
Na kempingu kolejna porcja Niemców, chyba tylko garstka Włochów wynajmujących tu domki została tu dłużej od nas.
Po kąpieli idziemy spać, od jutra zaczynamy drogę do domu.

 

Dzień 11
“Z Toskani do Veneto”
Calambrone, kemping “Mare e Sole” - Akwileja, kemping “Aquileia”
449km

Wstajemy niezbyt chętnie, wcale nie chce nam się wyjeżdżać.
Do przejechania dziś około 450km w dodatku wyjątkowo będziemy jechać autostradami. Różnica między używaniem dróg płatnych a ich omijaniem wynosi ponad dwie godziny. Te dwie godziny poświęcimy na finalne zakupy, wystawną kolację i może zwiedzanie Akwilei jak wystarczy czasu.
Po śniadaniu pakujemy się i przy wyjeździe płacę 66euro czyli 22euro za każdą noc. Tylko jedną noc spaliśmy pod dachem i udało nam się utrzymać całkiem dobrą średnią cenę noclegu.
Przejazd autostradą poszedł bardzo sprawnie, jedynie na bramkach zabrakło biletów i automat nie chciał dać Sylwii przepustki na autostradę. Potem na bramkach zjazdowych była jakaś awaria i dobry moment czekaliśmy na przejazd. Na kempingu byliśmy dość wcześnie, około 16tej a po drodze już się zaopatrzyliśmy w wino, makaron i paczkę vongoli na dzisiejszy obiad. Oczywiście mieliśmy też i inne zakupy, które przyjechały z nami do Polski także wałek bagażowy u Sylwii na motocyklu jest w tym roku wyjątkowo wypchany.
Na kempingu w Akwilei pani mnie nie poznała ale jak pokazałem nasze dowody już jej wszystko zaświtało. Dzięki temu nie musiałem powtarzać procedury “antywirusowej” bo wszystkie dane pani miała już spisane. Dostaliśmy nawet prawie to samo miejsce kempingowe.

 
Kiedy kończyliśmy się rozbijać na kemping wjechał pan z Austrii na Virago.
Był zaskoczony naszym obozowiskiem. W pierwszej chwili mówił nawet że mamy tak dużo rzeczy, za dużo. Ale szybko się okazało, że mamy owszem sporo ale i tak mamy jeszcze masę miejsca a nasze motocykle są mniej załadowane niż jego. Dwa motocykle naprawdę dysponują duża przestrzenią. Pan namawiał nas na powrót przez Słowenię i przyznam, że jeszcze wczoraj o tym myślałem ale ten pomysł upadł nawet bez konsultacji.
Od tego Pana dowiedzieliśmy się również, że z Wiednia do Livorno można przejechać wraz z motocyklem pociągiem. Bilet kosztuje co prawda 120euro a nas przejazd do Polski z okolic Livorno kosztował mniej  ale zawsze jest to jakaś alternatywa kiedy brakuje czasu albo po prostu nie chcemy spędzać tyle czasu w siodle.
Obiadek podobny do wczorajszego, spaghetti vongole. Małże mają tą wielką zaletę, że naprawdę błyskawicznie się je przygotowuje, podobnie włoski makaron. W warunkach kempingowych nie ma najmniejszego problemu z przygotowaniem takiego dania. Wiem, że nie każdy zasmakuje w owocach morza i nie zamierzam nikogo namawiać, będzie więcej dla nas.

Po obiadku spacer po Akwilei. Widzimy do miasteczko drugi raz i znów nas zaskakuje. Wejście do antycznych ruin już prawie było zamknięte, zostało 10 minut i niestety tylko dość pobieżnie je obejrzeliśmy.













Będzie powód żeby tu wrócić bo miastem jesteśmy po prostu oczarowani. Generalnie muszę przyznać, że chyba region Veneto najbardziej mi się podoba we Włoszech. Wydaje mi się, że jest tu najczyściej i panuje największy porządek ale żeby być pewnym powinienem co najmniej jeszcze raz sprawdzić. Zwiedziliśmy również starówkę Awikleji choć ze względu na obecność budowli antycznych powinienem powiedzieć, mniej starą część miasta.











Na koniec wieczornego zwiedzania wizyta w sklepie, który po dla nas jest kwintesencją Włoch aż szkoda, że nie nie mamy więcej wolnego miejsca w bagażu. Kupujemy połówkę melona którą potem zjadamy na kolacje. Jutro powrót do Polski. Do przejechania niemal 1000km. Budzik pierwszy raz będzie nastawiony na jakąś godzinę. Jaka to godzina? Wręcz nieprzyzwoita. 7:00.

 

Dzień 12
“Z ziemi Włoskiej do Polski”
Akwileja, kemping “Aquileia” - Brzegi
998km

O szóstej rano budzą nas dzwony kościelne.
Dopiero co tu byliśmy a zdążyłem zapomnieć, że tu ksiądz wszystkich budzi tak wcześnie.
Mimo to śpimy aż telefon da znać. Staramy się nie ociągać a i tak chwilę to trwa zanim zjemy śniadanie i poskładamy wszystko. Zwłaszcza, że wcale nam się nie chce wracać. Spotkany wczoraj motocyklista z Austrii przyjechał wczoraj w deszczu i zimnie, dziś prognozy są lepsze. Nie powinno padać a temperatura powinna być lepsza do jazdy. Wyjeżdżamy albo około 8:30 albo około 9:30 nie mamy pewności kiedy to pisze.
8:40 chyba jest bardziej prawdopodobna.
Zaraz po wyjeździe z Akwilei tankujemy na automatycznej stacji. Generalnie bardzo fajny patent ale myślę, że u nas by się nie przyjęło, stacje więcej zarabiają na alkoholu niż na paliwie. Chyba, że podobnie jak tu cena paliwa w takiej bezludnej stacji byłaby wyraźnie niższa.
Podjeżdżamy pod bramki żeby pobrać bilet i…. Sylwia znów go nie dostaje. Podchodzę i po paru energicznych walnięciach w grzyba bramka wydaje bilet. System ma chyba gorsze dni albo Włochy chcą nas zatrzymać. Na trasie do Tarvisio kilka zwężeń ale jest jeszcze wcześnie i nie ma problemu z płynnością ruchu.

Granica, tak jak się spodziewaliśmy przejazd jest przez parking. Już parę lat temu była jakaś akcja policyjna i dokładnie tak samo jechaliśmy. Policjanci czujnym okiem wyłapują zakażonych koronawirusem. Na nas nie zawieszają oka ale i tak zatrzymujemy się na chwilę skorzystać z toalety i…. ubrać się. Jak ruszaliśmy było 25C a teraz jest ledwo 18C. Na razie tylko wpinamy membrany do kurtek, może to wystarczy. Chwilami było nawet chłodniej ale wytrzymaliśmy bez dodatkowego ubioru.
Przed granicą ze Słowacją nawigacja ostrzega, że utrudnienia w ruchu powodują nawet 50minut opóźnienia! Co tak się mogło stać, jakiś drogowy armagedon? Może motocyklami uda nam się jakoś przemknąć.
Przez Bratysławę jest kilka zwężeń i faktycznie jest ciasno ale bez tragedii, kierowcy w większości ładnie nas przepuszczają i dość gładko dojeżdżamy do kolejnego korka. I tak jeszcze ze 4 razy. Może nie zabrało to dodatkowych 50 minut ale pół godziny na pewno jesteśmy do tyłu.
Na wyjeździe cały czas zaglądaliśmy na YouTubowy kanał Roberta Makłowicza. Tak się złożyło, że Pan Robert również dopiero co wracał do Polski i zarekomendował na Słowacji , niedaleko Bańskiej Bystrzycy fajną knajpkę. Ten odcinek drogi nawet dobrze znamy i knajpkę nawet kojarzymy a że już powoli wrastamy w kanapy, czas na zmianę pozycji. Zamawiamy “bryndzowe haluśki ze słoninką i kiełbaskami”. Danie bardzo proste i bardzo klasyczne.


W dodatku praktyczne nie czekaliśmy na jedzenie. Nie da się ukryć, że Pan Robert wie co polecać, w końcu to dzięki niemu co jakiś czas przywozimy ze Słowacji zapas wina.
Po wyjściu z restauracji Sylwia zakłada górę od przeciwdeszczówki. Termometry pokazują tylko 15C. Jeszcze na parkingu zastawialiśmy się czy zrobić postój w Rużamberoku żeby kupić Słowackie wino. Po drodze okazało się, że będzie to niezbędne bo jest mi zimno a i Sylwia też chętnie założy spodnie z kompletu przeciwdeszczowego.  
Szybka wizyta w Lidlu, dwie butelki wina, pełne ubranie przeciwdeszczowe u ruszamy. Jest już zupełnie ciemno. Mimo że znam drogę wcale nie jest fajnie. Światła samochodów z przeciwka z tyłu w lusterka świeciło mi trochę bardziej niż zwykle obciążone BMW Sylwii.
Od Popradu już można powiedzieć, że było z górki, potem już z każdą chwilą tylko lepiej.

W Brzegach jesteśmy tuż przed 21szą. Rozmawiamy jeszcze prawie do północy aż wreszcie padamy i idziemy spać.

 

Dzień 13
“Orlen kontra Predator”
Brzegi - Piaseczno
386km

Wstajemy chyba dopiero koło 10tej. No może o 9:30.
Leniwe śniadanie. Nie chce nam się pakować choć nie mamy dużo do spakowania a i namiotu nie trzeba zwijać.


Wyruszamy dopiero około południa. Na szczęście na drodze jest dość pusto i droga idzie sprawnie. Pierwsze i jedyne tankowanie dopiero za Krakowem.
Trochę zgłodnieliśmy także przy okazji uzupełnienia paliwa, kawka i hot-dog. Przypadek sprawia, że do wyboru były tylko włoskie kiełbaski. Staram się jak mogę ale słonecznej Italii nie odnajduję w tym wykwintnym daniu. Kiedy się posilaliśmy na stację motocyklem przyjechał najprawdziwszy Predator! Tym razem nie miał złych zamiarów tylko zatankował i również kupił coś do jedzenia. Oczywiście był to zupełnie normalny motocyklista tylko kask miał taki fantazyjny.


Zagadnąłem “Pana Predatora” jak widoczność w takim kasku, odpowiedź była krótka: tragiczna. Dodatkową wadą jest wysoka masa kasku, powyżej 3kg ale wygląda naprawdę intrygująco i zwraca uwagę.
Po powrocie do domu pojechaliśmy na zakupy bo w lodówce czekało na nas tylko światło.
Może trudno w to uwierzyć ale szukaliśmy owoców morza….

 

Podsumowanie
W sumie od wyjazdu z domu przejechaliśmy: 5841km
Włochy okazały się zaskakujące. Noclegi wyszły taniej niż się spodziewaliśmy, jedzenie jest tylko nieznacznie droższe niż w Polsce i jest go ogromna rozmaitość także nawet jak ktoś nie lubi owoców morza nie powinien chodzić głodny. Najwięcej wydaliśmy na paliwo, większość wizyt na stacji pochłaniało około 30Euro. Gdybyśmy nie omijali autostrad, pewnie to byłaby druga pozycja w budżecie.
Mimo, że bardzo mi się podobało nadal wolę chłodniejszy klimat do jazdy. Do leżenia na plaży może być :)


Awarie
Jak napisałem padł materac. Dodatkowo rozszczelniły się dwa zbiorniki na wodę, było w tym sporo mojej winy bo nie potrafiłem ich odpowiednio przymocować do bagażu i się przetarły. Na szczęście nie obydwa jednocześnie (drugi był zapasowy i zaczęliśmy go używać kiedy padł pierwszy). Ostatni problem to oliwiarka w moim motocyklu. Jest to w 100% moja wina, niezbyt dobrze zabezpieczyłem przewód olejowy i łańcuch go uszkodził.
Oliwiarka działała, tylko trochę za intensywnie a dwie ostatnie noce motocykl miał pod sobą niewielką plamę oleju. Co ciekawe w zbiorniczku nie ubyło nawet połowy oleju a jest go tam tylko około 100cm3.

I już na koniec mała lekcja języka włoskiego.
Niby nic takiego ale jest kilka słów, które mogą nas zmylić:
Ciepła i zimna woda - krany we Włoszech są często opisane C i F albo Calda i Ferreda. Człowiek przyzwyczajony do angielskiego Calda weźmie jako Cold i mocno się zdziwi bo Calda to gorąca. Mimo iż znam akurat te słowa już ze 20lat to sam byłem zaskoczony kiedy zamawialiśmy espresso a pan z obsługi pytał czy ma być calda (inna sprawa, że nie wyobrażam sobie zimnego espresso).
Włoskie słowo alora. Znaczy następny/następnie. Może być to źródłem zabawnej sytuacji kiedy czekając w kolejce na kempingu usłyszymy “a-lora”, jaka lora? Ja mam tylko motocykl.
Kolejne ważne słowo to Mangiare (czyta się Mandziare) czyli “jeść”. W restauracji można się spotkać, że kelner zapyta: mangiare? Nie, nie Madziarzy, Polacy!
A nawet kiedy już łapiemy co nieco warto pamiętać, że wiele słów jest do siebie bardzo podobnych jak choćby:
casa i cassa (dom i kasa)
czy:
pollo i polpo (kurczak i ośmiornica).

Si si bordello, jak by powiedział Franciszek Dolas.

Grazie mille, arrivederci.

I jeszcze małe filmowe podsumowanie: https://youtu.be/rWdI0swz5tc

 

Tradycyjnie już we wrześniu jedziemy na spotkanie motocyklowe. Tym razem będzie to w Międzybrodziu Bielskim a prosto z tego spotkania ruszamy dalej!


15 września 2019
Niedziela
“Nocleg w winnicy”

Poza kierunkiem, nie mamy na dziś specjalnego planu. Idealnie byłoby dojechać w okolice Belgradu ale czy nam się to uda?
Na śniadanie w Międzybrodziu idziemy już spakowani. Pałaszujemy śniadanie, żegnamy się szybko ze wszystkimi, których udało się rano zobaczyć i wsiadamy na motocykle. Zaraz po starcie ustalamy czy jedziemy przez Korbielów czy przez Zwardoń. Wybór pada na Korbielów co skutkuje tym, że od co jakiś czas podśpiewuję Sylwii przez interkom co to się wydarzyło “W Korbielowie na ubocu”.
Rozglądamy się też za stacją benzynową, żeby zatankować jeszcze w Polsce ale przy naszej trasie nic nie znajdujemy także tankujemy dopiero w Słowackim Nahodzie. Paliwa nie wchodzi za wiele ale właśnie o to nam chodzi (benzyna na Słowacji jest zazwyczaj trochę droższa niż w Polsce i na Węgrzech). Na stacji robię pierwszą korektę ustawienia bagażu. Na kanapie razem z namiotem wiozę pojemnik z wodą, niestety tak się przemieścił że woda kapie prosto w moje spodni. Poprawiam jego ułożenie z nadzieją, że nie będziemy już tracić wody (a w każdym razie nie do moich spodni).  Kiedy już ruszyliśmy i wyjechaliśmy za miasto z motocykla Sylwii odfruwa wodoodporna saszetka na telefon. Telefonu w niej nie było ale zguby i tak szkoda. Szukamy jej dobrą chwilę ale wpadła w takie krzaki które z miejsca ją pochłonęły. Na szczęście saszetka ta nie jest niezbędna bo ja mam nawigację a w razie czego mam taką saszetkę w moim kufrze (gdyby nawigacja odmówiła posłuszeństwa zawsze mogę używać w tej roli telefonu).
Trasa jaką pokonujemy tym razem na Słowacji to w przeważającej części nasz debiut. Zazwyczaj przemierzamy Słowację bardziej na wschód albo bardziej na zachód. Trasa nam się podoba ale mimo to Sylwię dopada lekkie znużenie. W okolicach Bańskiej Bystrzycy zatrzymujemy się na kawę. Prognozy z nawigacji mówią, że nieźle nam idzie i powinniśmy dotrzeć w okolice Belgradu bez większego problemu.  
Granicę z Węgrami przekraczamy niedaleko miejscowości Sahy. Mimo tego, że ze Słowacji na Węgry przejeżdżaliśmy już masę razy to tym przejściem granicznym robimy to pierwszy raz.

..... Droga się kończy.
Parkujemy motocykle, do Afryki jest stąd tylko 14km.
Na horyzoncie chyba nawet majaczy wybrzeże czarnego lądu albo chmury w oddali mają taki ziemski wygląd.
Po prawej stronie Atlantyk po lewej już morze Śródziemne....


Dzień 1
Niedziela, 9 września 2018
"Skok na zachód"
Niesulice (PL) - Bouillon - Camping Moulin de la Falize (B)
956km

Plan na dziś jest prosty, jedziemy tak długo jak tylko się da. Drogi to w większości autostrady więc kilometry powinny uciekać całkiem żwawo niestety problemem może być kosmiczna nuda.
Chcemy wyjechać jak najszybciej więc już przy śniadaniu żegnamy wszystkich znajomych i ruszamy w drogę. Mając w perspektywie długie kilometry autostrady początek drogi celowo biegnie drogami o nieco niższym standardzie. Działanie jest o tyle sensowne, że unikamy kilku kilometrów płatnej autostrady i mamy większy wybór stacji benzynowych.
Jak tylko ruszyliśmy mój motocykl wydawał z siebie dość niepokojący odgłos. Podejrzenie padło na nie zamknięty kufer centralny a, że był przyciśnięty namiotem nie groziło mu niekontrolowane otwarcie. Na stacji benzynowej szybkie oględziny ujawniają problem. Kufer centralny jest w jak najlepszym porządku, hałasuje pęknięta osłona łańcucha. Jest to akcesoryjna aluminiowa osłona która jest chyba wykonana odrobinę zbyt rachitycznie i nie wytrzymuje trudu pracy na motocyklu.
Pierwsza awaria zatem jeszcze w Polsce… Problem jest raczej upierdliwy niż poważny, większy hałas niż problem ale coś trzeba zrobić bo osłona gotowa całkiem oddzielić się od motocykla. Po zatankowaniu ustawiamy motocykle trochę z boku a czeluściach kufra szukam doraźnego rozwiązania problemu. Plastikowe opaski - popularne trytytki okazują się najważniejszą częścią ekwipunku. Naprawa mocno prowizoryczna ale działa, ciekawe ile wytrzyma z drugiej strony przecież prowizorki są najtrwalsze...

Pomysł, żeby pojechać do Lwowa na Boże Ciało 2018 wpadł mi do głowy jeszcze w listopadzie 2017. Wtedy też zrobiłem rozeznanie odnośnie miejsc noclegowych w okolicach Lwowa. Wybór padł na Hotel Mirage (http://hotel-mirage.com.ua/pl) w miejscowości Sądowa Wisznia. Największą zaletą tego hotelu jest cena, przy rezerwacji dostałem cenę 199zł, za trzy noclegi ze śniadaniami dla dwóch osób, w cenie była również godzina korzystania z basenu. Hotel był oddalony o dobre 50km od centrum Lwowa ale za to mieliśmy bliżej do granicy z Polską co miało się okazać sporym atutem.

 

O pomyśle na wyjazd do Lwowa oczywiście poinformawaliśmy grono potencjalnie zainteresowanych, odzew na początku nie był duży ale w okolicach lutego wyjazd zadeklarowali Leon z Ulą i pojawił się problem - na portalu z którego robiłem rezerwację w hotelu nie było już miejsc. Napisałem e-mail do hotelu i bez problemu zarezerwowałem dodatkowe pokoje. Dostałem też nieco inną ofertę cenową, w cenie pokoju dwuosobowego było nie tylko śniadanie ale również obiadokolacja oraz oczywiście godzina basenu. Za rozszerzeniem oferty szła niestety nieco wyższa cena (47zł za trzy doby).  Cena nadal była raczej niewygórowana a ponieważ miałem jeszcze wydruk z pierwszej rezerwacji teoretycznie mieliśmy wybór czy brać pokój z kolacją czy tylko ze śniadaniami.

 

Tu następuje dość długi okres oczekiwania na wyjazd, zdążyliśmy nawet wyskoczyć na Bałkany w weekend majowy ale moment wyjazdy nadszedł :).

Z Leonem umówiliśmy się na miejscu, bo ostatecznie jechał  w trzy osoby samochodem. Trasę też wybraliśmy inną bo już od dłuższego czasu planowaliśmy po drodze wstąpić do Tomaszowa Lubelskiego zapalić znicz na grobie Lucjana.