..... Droga się kończy.
Parkujemy motocykle, do Afryki jest stąd tylko 14km.
Na horyzoncie chyba nawet majaczy wybrzeże czarnego lądu albo chmury w oddali mają taki ziemski wygląd.
Po prawej stronie Atlantyk po lewej już morze Śródziemne....


Dzień 1
Niedziela, 9 września 2018
"Skok na zachód"
Niesulice (PL) - Bouillon - Camping Moulin de la Falize (B)
956km

Plan na dziś jest prosty, jedziemy tak długo jak tylko się da. Drogi to w większości autostrady więc kilometry powinny uciekać całkiem żwawo niestety problemem może być kosmiczna nuda.
Chcemy wyjechać jak najszybciej więc już przy śniadaniu żegnamy wszystkich znajomych i ruszamy w drogę. Mając w perspektywie długie kilometry autostrady początek drogi celowo biegnie drogami o nieco niższym standardzie. Działanie jest o tyle sensowne, że unikamy kilku kilometrów płatnej autostrady i mamy większy wybór stacji benzynowych.
Jak tylko ruszyliśmy mój motocykl wydawał z siebie dość niepokojący odgłos. Podejrzenie padło na nie zamknięty kufer centralny a, że był przyciśnięty namiotem nie groziło mu niekontrolowane otwarcie. Na stacji benzynowej szybkie oględziny ujawniają problem. Kufer centralny jest w jak najlepszym porządku, hałasuje pęknięta osłona łańcucha. Jest to akcesoryjna aluminiowa osłona która jest chyba wykonana odrobinę zbyt rachitycznie i nie wytrzymuje trudu pracy na motocyklu.
Pierwsza awaria zatem jeszcze w Polsce… Problem jest raczej upierdliwy niż poważny, większy hałas niż problem ale coś trzeba zrobić bo osłona gotowa całkiem oddzielić się od motocykla. Po zatankowaniu ustawiamy motocykle trochę z boku a czeluściach kufra szukam doraźnego rozwiązania problemu. Plastikowe opaski - popularne trytytki okazują się najważniejszą częścią ekwipunku. Naprawa mocno prowizoryczna ale działa, ciekawe ile wytrzyma z drugiej strony przecież prowizorki są najtrwalsze...


Tak to wyglądało już po prowizorycznej naprawie:


Granica z Niemcami prawie niezauważalna, zaczyna się pierwszy kraj naszej tegorocznej wycieczki. Naszych zachodnich sąsiadów traktujemy wybitnie tranzytowo ale nie da się przejechać Niemiec nawet ich nie zauważając. Raz, że kraj jest jednak dość duży a dwa, że naprawdę długie odcinki autostrad są remontowane i droga po prostu się dłuży.

Jak widać nie tylko nam nudziło się na Niemieckich drogach, ale nie wpadliśmy na pomysł zabrania anteny satelitarnej:


Przez interkom dzielimy się spostrzeżeniami na temat stylu jazdy niemieckich kierowców, niestety całkiem sporo jest wręcz chamskiego zachowania, ewidentnie nieprzyjaznego dla motocyklistów (oczywiście nie jest to regułą, ale nie można mówić, że kultura jazdy jest tu wręcz modelowa bo tak nie jest). 
W okolicach Dortmundu przy okazji tankowania idziemy do restauracji przy stacji benzynowej. Do zamawiania jedzenia moja znikoma znajomość języka niemieckiego zawsze wystarczała a tym razem i tak było łatwiej niż zazwyczaj bo wybraliśmy danie wyświetlane na reklamie a pan z obsługi znał angielski.
Zamówione dane okazało się nawet ciekawsze niż na zdjęciu, był to placek ziemniaczany na którym leżał filet z dorsza. Do kompletu oczywiście smażona kapusta kiszona. Jak na początek kulinarnej podróży początek zupełnie ciekawy.

Wizyta w WC przy stacji benzynowej, na fotce tego nie widać ale reklama była filmikiem wyświetlanym na ekranie. Pisuar z TV...


Zbliżamy się do Belgii, odtąd mamy przed sobą kilka krajów w których debiutujemy na dwóch kołach. Belgia jest o tyle interesująca, że jest jedynym europejskim krajem gdzie wszystkie autostrady są oświetlone, daje nam to pewien komfort bo możemy jechać dłużej widząc coś więcej niż pokazują światła motocykli.
Niestety trzeba zauważyć, że oświetlenie autostrad na kilku odcinkach nie działało albo zapaliło się już po naszym przejeździe.
Zawsze przed dłuższą trasą staram się zorientować czy po drodze jest szansa znaleźć kemping. Belgia na naszej trasie niestety nie obfitowała w tego typu miejsca ale pamiętałem, że niedaleko granicy z Francją coś było także przy okazji jednego z ostatnich tankowań celem w nawigacji stał się Camping Moulin de la Falize w miejscowości Bouillon.
Miejscowość była całkiem ładnie oświetlona z malowniczym zamkiem na wzgórzu, w oko wpadło mi również kilka hoteli gdyby miało się okazać, że kemping jest tylko urojeniem nawigacji co wcale nie było wykluczone bo tabliczek wskazujących drogę na kemping specjalnie nie było widać.
Nawigacja jednak konsekwentnie prowadziła nas aż znaleźliśmy tabliczkę informującą o wjeździe na kemping. Chwilę potem zobaczyliśmy rzędy przyczep kempingowych a kawałek dalej nawet kilka namiotów. Problemem było tylko znalezienie recepcji ale gdy kręciliśmy się po kempingu dostatecznie długo żeby recepcja znalazła nas, czyli Pani prowadząca kemping wyszła ze swojej przyczepy. Przed wyjazdem miałem świadomość, że zwłaszcza Francja nie jest krajem gdzie znajomość angielskiego jest powszechna, podobnego problemu spodziewałem się zarówno w Hiszpanii jak i Portugalii, problemem okazała się jednak już Belgia a dokładnie ta jej część gdzie włada się francuskim czyli region Walloński (większa część Belgii). Pani obsługująca kemping ignorowała słowa po angielsku tak dalece, że musiałem sięgnąć po tajną broń i użyć google translatora w telefonie. Jak się łatwo domyśleć konwersacja nie była porywająca ale po kilku minutach zamieniliśmy banknot 50Euro na ogromną przyczepę kempingową.
Przyczepa była naprawdę ogromna a przed przyczepą mieliśmy nawet miejsce na zaparkowanie motocykli. Przyczepa miała już swoje lata ale po wywietrzeniu stała się całkiem luksusowym schronieniem. Nieśmiało przeglądam plan na jutro, sprawdzamy jak bardzo wydłuży się nasza droga kiedy będziemy omijać drogi płatne, ponad pięć godzin różnicy, po autostradzie to lekko licząc 500km trasy. Decyzja co robimy zapadnie jednak jutro.

 

Dzień 2
Poniedziałek, 10 września 2019
"Skok na południe"
Bulion (B) - San Sebastian (E)
1069km

Co zrobić żeby szybko przygotować śniadanie? Z pomocą przyszły  liofilizowane gotowce jakie zostały nam z poprzedniego wypadu. Przy okazji śniadania udało mi się ustalić, że luksus korzystania z płatnych francuskich autostrad powinien pochłonąć około 25 Euro od motocykla, więc mniej więcej tyle ile by nas kosztował jeden nocleg więcej. Decyzja może być więc tylko jedna, płacimy i jedziemy ile się da a jak uda się zatrzymać dopiero w Hiszpanii będzie super.

Wnętrze naszej przyczepy:


Jak widać przestrzeni nam nie brakowało:


Nasze śniadanie już prawie gotowe:


Pakujemy się i oddajemy klucze do przyczepy używając dwóch słów po francusku jakiś zdołaliśmy się nauczyć przy śniadaniu: Bonjour, merci :)
Granica z Francją czeka na nas dosłownie po chwili od wyjechania z Kempingu. Przed nami dzień francuskich autostrad.
Droga niestety jest nudna więc tankowania są częstsze niż wymagają tego baki w motocyklach. Przypadkowo jedno z pierwszych tankowań we Francji wypadło koło takiej rzeźby. Początkowo myślałem, że Woinic to nazwa regionu, miasta albo w ostateczności tak jest dzik po po Francusku, nic bardziej mylnego. O ile dzik faktycznie jest w godle departamentu francuskiego w Ardenach o tyle Woinic to nazwa jaką tej rzeźbie nadał jej twórca Éric Sléziak.
Zdjęcia tej rzeźby są o tyle ważne, że tego dnia nie zrobiłem już ani jednej fotografii z trasy.


I ważniejsza wersja tego zdjęcia, z naszymi motocyklami:


Starając się przejechać jak najszybciej przez Francję zwiedzaliśmy jedynie autostrady o których mogę napisać tylko, że są świetnie oznakowane. Przejechanie Francji bez żadnej nawigacji naprawdę nie stanowi problemu wystarczy popatrzeć wcześniej na mapę i ustalić na jakie miasta się kierujemy i jakimi drogami.
To na co koniecznie trzeba zwrócić uwagę to automatyczne stacje benzynowe.
To rozwiązanie które dość dobrze poznaliśmy zwiedzając kraje Skandynawskie i wydawało się, że nic nas nie będzie w stanie zaskoczyć. Przy tankowaniu wszystko jest super, automat nawet potrafi dawać komunikaty po Polsku i wydaje się, że jest pięknie aż do momentu kiedy po którymś z kolejnych tankowań automat nie chce autoryzować karty.
Szybkie sprawdzenie stanu konta może spowodować spory stres, z konta znika około 700Euro!!! Problem polega na tym, że automat blokuje na karcie między 120 a 150 Euro, tankując dwa motocykle zazwyczaj płaciliśmy około 50Euro a z karty znika 120-150Euro!!! Różnica oczywiście jest zwracana ale dopiero mniej więcej po trzech dniach także mając tylko jedną kartę można mieć spory kłopot. Można sobie z tym poradzić płacąc gotówką co jest możliwe również na stacjach automatycznych ale wtedy musimy przed płacić określoną kwotę co zwłaszcza w przypadku motocykla może oznaczać, że kupimy więcej paliwa niż zmieści się do baku no i trzeba wiedzieć o tym wcześniej i mieć ze sobą gotówkę na paliwo.
Ciekawe są we Francji również bramki na autostradzie. Są w pełni automatyczne, same rozpoznają jakiego rodzaju pojazd podjechał i naliczają opłatę zgodnie z taryfą (jest to tyle istotne, że motocykle płacą mniej więcej połowę tego co samochody). Niestety jedna bramka miała problem z rozpoznaniem naszych motocykli i raz musieliśmy zapłacić jak za dwa samochody (na szczęście to był niewielki odcinek).
Oczywiście patrząc z autostrady Francja jest strasznie nudna ale zdaje sobie sprawę, że to nie jest obiektywna opinia bo praktycznie co chwilę widać było tablice informujące o tym jakie Chateau można zwiedzić w najbliższej okolicy.
Wzorem wczorajszego dnia obiad zjedliśmy w restauracji przy stacji benzynowej. Tym razem trafił się nam BurgerKing więc kuchnia Francuska pozostaje jeszcze dla nas nieodkryta.
Do granicy z Hiszpanią docieramy już po zmroku ale na kemping w okolicach San Sebestian mamy tylko około 20km.
Kemping znajdujemy po niewielkim błądzeniu. Niestety recepcja jest już nieczynna. Cóż, w takim wypadku najlepiej znaleźć miejsce na na namiot i zapłacić następnego dnia. Kiedy zastanawialiśmy się w której części kempingu się rozbijemy podszedł do nas człowiek w kasku i po hiszpańsku powiedział, żebyśmy rozbili namiot gdzie znajdziemy miejsce a “recepcion maniana”. Oczywiście nasza znajomość Hiszpańskiego pozwoliła na zrozumienie słów: namiot, recepcja, jutro, ale nic więcej nie musieliśmy rozumieć.
Kiedy już jechaliśmy na upatrzone miejsce biwakowania znalazł się również recepcjonista, także kiedy ja rozbijałem namiot, Sylwia załatwiła formalności. Recepcjonista oczywiście władał angielskim w potrzebnym zakresie więc wszystko poszło sprawnie.
Plan na jutro - Portugalia!

 

Dzień 3
Wtorek, 11 września 2018
"Półwysep Iberyjski zdobyty"
San Sebastian (E) - Porto, Camping Orbitur Madalena (P)
784km

Za nami już ponad 2 tysiące kilometrów i jazda od rana do nocy. Zmęczenie sprawia, że tym razem śpimy znacznie dłużej (czyli do około 9tej).
Bliskość oceanu (a dokładnie zatoki Biskajskiej) daje o sobie znać, wszystko na zewnątrz jest wręcz oblepione wilgocią. Namiot wydaje się wręcz spocony i na razie go nie ruszamy.

Nasze obozowisko o poranku:
]

Nasze zapasy żywności od początku były skromne a teraz już praktycznie nie istnieją i wyruszamy na poszukiwania jakiegoś lokalu. Dość szybko znajdujemy przeróżne restauracje, które łączy jedno, godzina otwarcia: 12:00.
Ostatnią nadzieją jest supermarket. Carrefour z daleka wygląda na zamknięty ale może otwierają go przed 12stą?
Już z daleka widać, że mamy szansę, przed wejściem do marketu stoi kilka osób, jeszcze jest nieczynny ale już o 10:00 będzie, przed nami tylko kilka minut czekania.
Mieliśmy plan, że skorzystamy ze stoiska z gotowym jedzeniem ale Pani z obsługi po hiszpańsku bardzo nie chciała nam nic sprzedać więc pozostaliśmy na kupieniu pieczywa i wędliny. Można to nazwać pierwszym kontaktem z kuchnią hiszpańską ale to jeszcze zdecydowanie nie to na co liczyłem.

A trudno nie liczyć na coś więcej kiedy w sklepie są takie wystawy.


Po śniadaniu zwijamy namiot i kończymy się pakować. Namiot akurat zdążył zupełnie pozbyć się wilgoci. Niestety przy pakowaniu pojawia się problem, mój kufer boczny za nic w świecie nie chce uwolnić kluczyka. Nie jest to wielki problem bo Sylwia ma drugi identyczny kluczyk do swojego kufra bocznego (w zasadzie to nadal mój kufer ale z jej bagażem). Na szybko odpinam kluczyk i przyczepiam kufer razem z nim spróbujemy potem kupić jakiś środek do nasmarowania zamka bo akurat niczego takiego nie mam ze sobą.
 Z kempingu udaje nam się wyjechać dopiero tuż przed 12stą a trasę zaczynamy od wizyty na stacji benzynowej gdzie poza tankowaniem szukam jakiegoś sprayu którym mógłbym uleczyć kufer ale niestety nic takiego nie znajduję, Na pewno nie jest to ostatnia stacja na której dziś będziemy więc ruszamy.
Dziś mamy do przejechania znacznie mniej kilometrów, nawet planując już dziś dojechać do Porto ale tym razem nawigacja musi się wykazać umiejętnością omijania dróg płatnych.
Droga od razu zyskuje na atrakcyjności i Hiszpania z miejsca jaki się o wiele bardziej interesująca niż wczoraj Francja.
Mimo to postoje nadal nie są zbyt częste, tankowanie motocykli lub ewentualnie siebie. Przy okazji jednego z takich postoi udaje mi się znaleźć na stacji środek do konserwacji zamków z sprayu i od razu traktuję nim wszystkie zamki. Mój kufer od razu jest w pełni sprawny i oddaje kluczyk bez szarpaniny.

Mniej więcej od tego miejsca, mój kufer odzyskał pełną sprawność:


Przy okazji jednego z ostatnich tankowań w Hiszpanii udaje mi się zakosztować hiszpańskiej kuchni. Za całe 7,5Euro w restauracji przy stacji dostaję bardzo smaczny obiad. No może nie było to typowo Hiszpańskie danie ale na pewno było smaczne i nie zostawiło dziury w kieszeni (coś w rodzaju kotleta drobiowego z frytkami i sałatką)
Przed granicą z Portugalią zastanawiamy się czy jednak nie zatrzymamy się na nocleg gdzieś przed Porto, nawigacja sugeruje, że na miejscu będziemy około 22giej a nie bardzo chcemy tak późno szukać noclegu.
Kiedy mijamy granicę z Portugalią wjeżdżamy na super autostradę. Nie dość, że zapewnia fajne widoki ale i wrażenia z jazdy w dodatku przynajmniej teraz jest zupełnie za darmo. Dodatkowym bonusem jest zmiana strefy czasowej, przekraczając granicę z Portugalią zyskaliśmy całą godzinę!
Kolejnym bonusem jest wzrost temperatury powietrza do 32C!
Praktycznie już od początku dzisiejszej trasy mamy zaplanowaną w nawigacji wizytę w portugalskim Lidlu. Przypadek sprawia, że sklep ten jest w miejscowości Via Real.
Robimy spore zakupy spożywcze wybierając maksymalnie maksymalnie dużo  lokalnych produktów. Pierwsze wrażenie dotyczące zakupów to bardzo podobny poziom cen do Polski.
Po zakupach ruszamy w stronę Porto ale trasa wyznaczona przez nawigację prowadzi przez most, który jest zamknięty przez Policję, nawigacja znajduję inną drogę i dokłada nam prawie godzinę jazdy. Szybka decyzja, jedziemy dalej autostradą do najbliższego zjazdu może uda się nam zjechać zanim stanie się płatna.
Nadzieja okazuje się złudna jak tylko wjeżdżamy na autostradę, droga jest płatna od samego wjazdu, dodatkowo jest płatna wyłącznie elektronicznie. Tu wypada napisać, że już rok temu próbowałem rozpoznać temat płatności za autostrady w Portugalii i po prostu wymiękłem. Potem pytałem kolegi Artemiusa, który mieszka w Hiszpanii i miał okazję odwiedzić  Portugalię również na motocyklu ale niestety nie pomógł mi w tej kwestii stwierdzając, że system jest “jakiś magiczny”, teraz trzeba będzie się przekonać jak to działa.
Autostrada płatna elektronicznie ma dziś dla nas tylko dwa odcinki, przed każdym z nich jest informacja ile będzie kosztować jego przejechanie. Dzięki tym tablicom wiemy, że za przejechanie tej autostrady musimy w jakiś cudowny sposób uregulować elektronicznie po niecałe 5Euro za motocykl. Przed samym Porto na autostradzie pojawiają się normalne bramki. Okazuje się, że system płatności jest taki złożony bo na części autostrad działa pobór elektroniczny a na części są normalne bramki. Do tego można zakupić/wypożyczyć urządzenie będące odpowiednikiem znanego w Polsce Via Tolla. Tylko jak zapłacić za odcinek już przejechany? Odpowiedź poznamy już niedługo.
W samym Porto ruch uliczny gęstnieje i nawet na autostradzie posuwamy się w dość ślimaczym tempie. Mamy jednak trochę szczęścia bo kemping na który ustawiona jest nawigacja jest trochę na uboczu i dość szybko zjeżdżamy na praktycznie pustą drogę. 
Tym razem nawigacja prowadzi nas na upatrzony kemping jak po sznurku. Na Kemping dojeżdżamy około 20:30. Mimo, że jest już po zmroku nie ma wątpliwości, że kemping jest czynny, recepcja jest czynna!
Kempingi Orbitur Madalena wydaje się być luksusowy, do dyspozycji mamy nawet basen.
Po załatwieniu formalności meldunkowych pytamy recepcjonistę o płatne elektronicznie autostrady, odpowiedź nas zaskoczyła totalnie: możecie to zrobić na poczcie!
Wracamy do motocykli i mamy problem zniknęły kluczyki do motocykla Sylwii. Wszystkie kieszenie przetrząśnięte i nic. Szukamy na chodniku wchodzę z powrotem do recepcji i mam! Leżały na podłodze tuż przy ladzie. Trochę to naciągane ale uważam to za drugą awarię tego dnia i cieszę się, że tak gładko ją usunąłem.
Najtrudniej zdecydować gdzie najlepiej będzie rozbić namiot. Wynika to głównie z tego, że na kempingu jest pusto. Kiedy już znaleźliśmy miejsce i zająłem się już rutynowym rozbijaniem namiotu, Sylwia poszła na rozpoznanie terenu (gdzie znajdziemy toalety, jak wyglądają itp.).
Po drugiej stronie kempingowej alei miała obozowisko grupa dziewczyn, zajęty rozbijaniem namiotu niespecjalnie zwracałem na nie uwagi ale kiedy Sylwia wróciła stwierdziła, że to wygląda jak sabat czarownic. Faktycznie kiedy się przyjrzałem musiałem przyznać rację, wszystkie były ubrane w identyczne czarne peleryny….
Ale że nie tańczyły dookoła dymiącego kociołka i nie wymachiwały różdżkami wydawało się, że nie ma żadnego zagrożenia z ich strony a nawet jeśli jest to je bagatelizujemy i spokojnie jemy kolację, myjemy się i idziemy spać.

 

Dzień 4
Środa, 12 września 2019
"Dzień w Porto"
Porto (P)
39km

Wstajemy około 9tej i pewnie gdyby nie światło dnia pospaliśmy dłużej. Jednak przejechanie 3000km w trzy dni trudno nazwać relaksem.
W świetle dnia wszystkie obawy dotyczące czarnoksięskiej działalności grupy dziewczyn rozbitych nieopodal, znikają bez śladu.
Wątpię czy ktokolwiek obdarzony magicznymi mocami potrafiłby tak efektownie powiesić mokre rzeczy na sznurku.


Zawsze jest możliwość, że w Portugalii tradycja nakazuje by mokre rzeczy dotykały ziemi ale wydaje mi się to mało praktyczne (jeśli tak jest to byliśmy bardzo nietradycyjni)

Dziewczyny musiały nieźle balować bo kiedy na kempingu pojawili się pracownicy sprzątający ich traktorek zatrzymał się przy ich obozowisku na dość znaczący moment a dominującym odgłosem stał się brzęk szkła.
Domysły, że to mogą być czarownice ustąpiły miejsca podejrzeniu, że to mogą być po prostu dziwnie ubierające się studentki (czarownice potrafiłyby magicznie posprzątać opróżnione szkło).
Rozglądając się dookoła nie sposób było nie zauważyć przyrody, która była zupełnie inna niż ta do której jesteśmy przyzwyczajeni. Uwagę zwróciły zwłaszcza ogromne szyszki i długaśne igliwie.


Przy śniadaniu kombinowaliśmy, że dzień odpoczynku od motocykla nie zaszkodzi i planowaliśmy dziś korzystać z komunikacji miejskiej. Jednak plan zwiedzania Porto autobusem upadł jak tylko wyszliśmy poza teren kempingu. W którą stronę mamy pójść żeby znaleźć przystanek?
Oczywiście mogliśmy zapytać na recepcji ale to byłoby zbyt proste i wybraliśmy opcję bardziej motocyklową.  Żeby było łatwiej z parkowaniem jedziemy tylko jednym motocyklem.
Na początek musimy załatwić temat opłaty elektronicznej za autostrady, pierwszym celem w nawigacji jest poczta! 
Bardzo szybko okazuje się, że decyzja była słuszna. Parkowanie motocykla na ulicach Porto było jednym z najprzyjemniejszych jakie pamiętam. Podpatrzyliśmy jak to robią lokalsi i nie sposób się było nie uśmiechnąć. Motocyklem naprawdę można tu parkować wszędzie :)



Zaparkowaliśmy niedaleko poczty i jedynym zmartwieniem było czy będzie czynna ale nasze obawy okazały się niepotrzebne, poczta była czynna. Szczęście sprzyjało nam dalej i nie musieliśmy na szybko uczyć się portugalskiego, Pani w okienku znała angielski i bez problemu wytłumaczyła nam co musimy zrobić.
Okazało się, że wystarczy wykupić na poczcie zdrapkę z kodem i wysłać go SMSem z numerem rejestracyjnym motocykla - nic prostszego.
Jedyne na co warto zwracać uwagę w takie sytuacji to fakt, że na poczcie trzeba wiedzieć ile mamy do zapłacenia za przejazd autostradą, czyli trzeba obserwować znaki informacyjne, które dokładnie podają kwotę za każdy odcinek (my zmieściliśmy się w kwocie 5Euro za motocykl).


Obowiązek załatwiony, można zwiedzać! Sylwia miała przygotowane kilka miejsc, które powinno się zobaczyć będąc w Porto ale i tak zaczęliśmy od tego co można było zobaczyć w pobliżu miejsca gdzie mieliśmy zaparkowany motocykl. Okazało się, że miejsce było niczego sobie bo dość szybko odnaleźliśmy most Ponte De Leon i jeszcze kilka fajnych miejsc z super widokiem.


























Spacerując po górnej części mostu i fotografując Ribeirę (dzielnica Porto), zauważyliśmy w dole zaparkowany motocykl. W planach i tak był spacer promenadą Ribeiry więc to miejsce parkowania wydało mi się od razu bardzo atrakcyjne.




Znalazłem to miejsce w nawigacji i kiedy wróciliśmy do motocykla daliśmy się poprowadzić GPSowi. Urządzenie wywiązało się z zadania bez problemu i dość szybko mogłem zaparkować tu gdzie jeszcze kilkanaście minut wcześniej stało białe BMW.


Nie ukrywam, że Porto mnie urzekło a Ribeira na pewno przyczynia się do tego stanu.
Mieliśmy już okazję zwiedzić kilka miast gdzie zabudowa była starsza i gęściejsza ale tu jest “coś” co szczególnie mi się podoba. Może to bliskość oceanu, może fakt, że wiele budynków jest w opłakanym stanie a może widok żeglarza, który na promenadzie Ribeiry rozkładał swoje mokre rzeczy żeby wyschły na słońcu. Trudno powiedzieć tak naprawdę dlaczego ale naprawdę bardzo ciepło wspominam Porto.






Kręciliśmy się po Porto wystarczająco długo żeby zgłodnieć, Ribeira obfituje w restauracje ale przeważnie były wypełnione szczelnie turystami. Wymyśliliśmy, że przejedziemy się w kierunku oceanu i może gdzieś tam, bliżej wody Atlantyku znajdziemy jakiś spokojniejszy lokal nie oblegany przez tłum turystów.
W nawigacji ustaliłem gdzie jest brzeg oceanu i ruszyliśmy, oczywiście nie znając topografii miasta najpierw pojechałem w przeciwnym kierunku, potem nawigacja zafundowała nam przejazd przez ponte de Leon (niestety dość często gubiła sygnał GPS), była to całkiem niezła atrakcja choć nieprzewidziana. Dodatkowo cały czas rozglądaliśmy się w poszukiwaniu restauracji, która by nas przekonała.
Kiedy już byliśmy na właściwej drodze, mając po lewej rzekę Duero naszą uwagę przykuła ogromna chmura dymu, która prawie całkowicie spowijała jeden z mostów.




 Zastanawialiśmy się czy przypadkiem okolicę Porto nie trawią pożary ale im bliżej mostu byliśmy tym bardziej mieliśmy wątpliwości czy to na pewno dym a nie chmura. Sprawa wyjaśniła się kiedy wjechaliśmy w ten niepokojący opar. Temperatura od razu spadła a wilgoć oblepiła lusterka, stało się jasne, że to chmura mgły znad Atlantyku.


W gęstej mgle trudno było podziwiać Porto ale do Atlantyku dojechaliśmy bez pudła.
Mimo mgły kojarzącej się raczej z angielską pogodą na plaży było kilka osób.


Ciekawi oceanu skierowaliśmy nasze kroki na molo. Stojąc na jego końcu wytężaliśmy wzrok ale Ameryki nie udało nam się zobaczyć co dowodzi, że ziemia jednak jest okrągła albo że widoczność nie była rewelacyjna.


Nacieszyliśmy oczy widokiem Atlantyku, przydałoby się nacieszyć brzuchy. Wsiedliśmy więc na motocykl i wracaliśmy w kierunku miasta wypatrując jakiegoś spokojnego lokalu. Trochę się pokręciliśmy ale udało nam się znaleźć lokal gdzie nie było tłumu turystów a menu było obiecujące i co dość istotne nie było najmniejszego problemu z dogadaniem się po angielsku.
Z menu wybraliśmy to co należy koniecznie spróbować w Portugalii czyli coś z morza. Ja wybrałem małże a Sylwia sardynki. Do tego po kieliszku lokalnego wina.



 
Jedzenie było naprawdę bardzo smaczne a na deser porozmawialiśmy chwilę z obsługującym nas kelnerem. Dowiedzieliśmy się, że do Porto przyjeżdża sporo Polaków ale raczej nie motocyklami. Rozbawieni przekonywaliśmy Pana, że to blisko, tylko 3000km bez problemu do zrobienia w trzy dni. Mimo to nie dał się się przekonać i nic nie wskazuję żeby wybierał się do Polski zwłaszcza na motocyklu.

Początkowo planowaliśmy pozwiedzać jedną z okolicznych winnic ale jej największa atrakcja czyli degustacja nie byłaby dla nas aż tak bardzo atrakcyjna więc stwierdziliśmy, że materiał na degustację kupimy sobie w sklepie przy okazji zakupów.
Wracając na kemping zatrzymaliśmy się przy sklepie “pingo doce” jest to o tyle warte wzmianki, że ta marka to taka lokalna biedronka i to nie tylko tylko dlatego, że mają dobre ceny a naprawdę łączy ich ten sam właściciel (w polskich biedronkach widzieliśmy nawet paszteciki z napisem “pingo doce”).  Czym się różni ten sklep od naszych biedronek? Pierwsza i najważniejsza różnica to obecność toalet, a asortyment jest podobny choć zdecydowanie bardziej lokalny, w Polsce nie uświadczymy suszonego dorsza i takiego wyboru wina (zwłaszcza wybór Porto jest godny pozazdroszczenia).




Co kupiliśmy? Trochę jedzenia na dzisiejszą kolację i jutrzejsze śniadanie a także trochę wina, w tym białe Porto z zamiarem przywiezienia go do Polski i dwie niewielkie szklaneczki, żeby nie pić wina z metalowych kubeczków.
Po powrocie na kemping zabraliśmy ze sobą kupione dziś wino i szklaneczki, poszliśmy do strefy wifi gdzie mogliśmy spokojnie usiąść, napić się wina (kupionego za 1,2Euro) a także naładować telefony. Popijając wino oglądaliśmy zrobione dziś zdjęcia i przygotowaliśmy plan na kolejny dzień, Jutro przed nami stolica Portugalii Lizbona!
Do namiotu wróciliśmy już kiedy szarzało i okazało się, że mamy nowych sąsiadów. Po przeciwnej stronie uliczki stał niemiecki autokar-hotel a dokoła niego stały stoliki przy których pożywiali się jego pasażerowie. Niby nic takiego ale napis na autokarze głosił “Hotelbus-raisen” i faktycznie kiedy mu się przyjrzeliśmy wyglądało tak jakby tylna połowa autokaru i jego “poddasze” było przystosowane do spania. Potwierdzały to nawet drabinki do wchodzenia na posłania pod dachem.


Jakoś trudno mi sobie wyobrazić spanie w takich warunkach i zdecydowanie wolę namiot nawet jeśli jego rozłożenie zajmuje chwilę.
Po obgadaniu niemieckiego autokaru zjedliśmy kolację i po wieczornej toalecie poszliśmy spać.

 

Dzień 5
Czwartek, 13 września 2018
"Jedziemy na południe"
Porto - Lizbona (P)
324km

Poranek przywitał nas gęstą mgłą.
Podejrzewamy, że to taka sama mgła znad Atlantyku jak widzieliśmy wczoraj. Mgła jednak nie jest w stanie nas zatrzymać jemy śniadanie, zwijamy obozowisko i w drogę. Źródło mgły znalazło się bardzo szybko, okazało się, że z kempingu mieliśmy bardzo blisko nad ocean, ale odkryliśmy to dopiero dziś jadąc w dalszą drogę.
Do przejechania mamy dziś nieco ponad 300km więc jeszcze wczoraj ustaliliśmy, że będziemy omijać płatne autostrady. Plan oczywiście wdrażamy w życie i dość szybko potwierdza się obserwacja kolegi Aremiusa - boczne drogi w Portugalii nie są tak dobrej jakości jak można by tego oczekiwać. Artemius porównywał je do dróg w Hiszpanii ja mogę stwierdzić, że większość Polskich bocznych dróg jest w lepszej kondycji. Droga jest dość ciekawa, możemy zobaczyć wiele małych miejscowości i zobaczyć jak żyją Portugalczycy poza wielkim miastem. To co rzuca się w oczy to jedno podobieństwo z Polską, jak tylko droga prowadzi przez las przy drodze stoją opalone panie oferując swoje usługi.
Może to mało interesujące ale do tej pory ten proceder poza Polską widzieliśmy jedynie w Bułgarii a to proszę, Portugalia też.
Około 50km przed Lizboną nawigacja omijając autostrady zapewnia nam rozliczne atrakcje w postaci przejazdu drogami wyglądającymi na przejazdy techniczne przy wiodących przez pola akweduktach. Generalnie jest to dość ciekawe ale jest ciepło i po pół godziny kiedy widzę, że dystansu nam nie ubywa mam dosyć.
Zatrzymujemy się i zezwalam nawigacji na korzystanie z dróg płatnych. Momentalnie znaleźliśmy się na drodze ekspresowej, co ciekawe zupełnie darmowej. Płatny okazał się jedynie mały odcinek autostrady tuż przed wjazdem do Lizbony. Bez problemu odnajdujemy Camping Lisboa. Meldujemy się i rozbijamy obozowisko.
Po drugiej stronie ulicy Sylwia zauważyła znany również z Polski sklep sportowy Decathlon. Trochę zaczyna nas męczyć jedzenie w kucki i jeśli i kupujemy małe składane turystyczne stołeczki po 4Euro za sztukę. Dodatkowo kupuję drugą latarkę “czołówkę” jednak komfort wolnych rąk doceniła również Sylwia i pozazdrościła mi mojej.
Krzesełka po złożeniu są niewielkie i bez problemu przyczepimy je na wałku bagażowym, ciekawe tylko ile razy jeszcze się przydadzą na tym wyjeździe bo tym razem mamy namiot rozbity w pobliżu drewnianego stołu kempingowego.




Kiedy załatwiałem formalności meldunkowe na kempingu Sylwia zrobiła szybkie rozpoznanie połączeń komunikacyjnych i okazało się, że dziś spokojnie możemy pojechać na zwiedzanie autobusem, przystanek jest przed samym kempingiem a na recepcji wiszą rozkłady kursowania autobusów.
Sprawdziliśmy jeszcze jak wygląda kempingowa restauracja i choć wyglądała na kompletnie wymarłą udało nam się jeszcze pożywić zupą.
Z mapek jakie były dostępne w kempingowej recepcji ustaliliśmy jakim autobusem i gdzie mamy podjechać aby przesiąść się do metra, którym dotrzemy do centrum miasta.
Na kempingu dowiedzieliśmy się też, że za przejazd zapłacimy u kierowcy i nie potrzebujemy biletów (informację tą Sylwia znalazła też w internecie).
Nie korzystamy z komunikacji miejskiej na co dzień (w końcu od czego jest motocykl) i każdy taki przejazd za granicą jest swego rodzaju przygodą.
W Lizbonie nie było inaczej, nie wiem czy rozkład jazdy jest tak napięty czy kierowcy mają zacięcie rajdowe ale wrażenia z jazdy są naprawdę niezapomniane. Autobus jechał naprawdę szybko a dodatkowym przeżyciem był przejazd przez “martwych policjantów” kiedy autobus wydawał wręcz apokaliptyczne odgłosy.
Pędzącym autobusem dojechaliśmy do stadionu Benfica Lizbona gdzie mogliśmy się przesiąść do metra.


Za przejazd metrem nie mogliśmy jednak zapłacić u kierowcy i tu przydało się rozpoznanie jakie zrobiła Sylwia. W automatach biletowych kupiliśmy karty Viva Viagem. Poza innymi kolorami   karty te wyglądają właściwie jak bilety jednorazowe w Warszawskiej komunikacji ale tu te niepozorne bilety można doładowywać i w ten sposób używać nawet przez rok płacą za przejazdy w metrze i autobusach czy tramwajach. Rozwiązanie jest na tyle proste, że nie mieliśmy z jego obsługą najmniejszych problemów (automaty sprzedające te karty i umożliwiające doładowanie znają angielski).  Dojechaliśmy metrem na Lizbońską starówkę i dobrą chwilę zwiedzaliśmy kierując się wskazówkami aplikacji CityMapsToGo i odnajdując miejsca wytypowane przez Sylwię jednak po odnalezieniu Katedry Se (Katedra Najświętszej Maryi Panny w Lizbonie) daliśmy się prowadzić uliczkom podziwiając miasto.






Idąc wąskimi uliczkami mijaliśmy mnóstwo restauracji z muzyką Fado (zazwyczaj na żywo) i nie da się ukryć, że takie lokale najczęściej były wypełnione po brzegi a często wiele osób stało na zewnątrz. Muzyka Fado  zapewne porusza serca Portugalczyków nas jednak aż tak bardzo nie działała i woleliśmy znaleźć lokal gdzie zamiast muzyki będzie mniej tłoczno.
Na szczęście kręcąc się po uliczkach Lizbony chyba każdy znalazłby coś dla siebie i nam też się udało. Niewielka restauracja uraczyła nas lokalnym winem i sałatką z ośmiornicy.


Kilka razy czytałem, że Portugalczycy mają wyjątkowy talent do przygotowywania ośmiornicy i naprawdę po tej degustacji trudno się z tym nie zgodzić.
Nie mówiąc już o tym, że sprawdziła się stara prawda, że ryby i owoce morza najlepiej smakują kiedy pochodzą z morza nad którym się je konsumuje (w innym wypadku trudno o świeżość).
Wizytę w tej restauracji poza aspektem kulinarnym wspominamy szczególnie miło ze względu na kelnera. Po posiłku porozmawialiśmy z nim przez chwilę, okazało się, że jest Brazylijczykiem, nie jest to nic nadzwyczajnego bo Brazylia była skolonizowana przez Portugalię i obydwa te kraje łączy w tej chwili ten sam język urzędowy. Przemiły Brazyliczyk potwierdził, że choć portugalski używany w Brazylii różni się trochę od tego używanego w Portugalii to bez problemu rozumieją się nawzajem. Kiedy usłyszał się, że jesteśmy z Polski poprosił żeby mu powiedzieć jak jest po Polsku “dzień dobry”, “dziękuję”, “do widzenia”.
Był w tym względzie bardzo pojętny i powtarzał wszystko co usłyszał jak papuga. Przy okazji my dowiedzieliśmy się jak po Portugalsku jest “dziękuję” (co ciekawe inaczej jest kiedy mówi to kobieta: “obrigada” a inaczej kiedy mężczyzna: “obrigado”). W końcu nauczyliśmy pana z Brazylii jak mówić po Polsku “cześć”i pożegnaliśmy się. Potem trochę żałowałem, że nie nauczyliśmy go dziękować po Polsku za napiwek mówiąc: “stówa za mało piękny kawalerze”. Myślę, że kilku naszych rodaków mogłoby być co najmniej zaskoczonym słysząc te słowa w Lizbonie.

Rozbawieni tą sytuacją kontynuowaliśmy spacer uliczkami Lizbony i trafiliśmy na uliczkę gdzie najwyraźniej jeszcze trwał karnawał.


Dla kontrastu bez problemu znajdowaliśmy też zupełnie puste ulice.




Spacerowaliśmy znajdując na uliczkach Lizbony ciekawe grafiti czy zabytkowe szyldy z terakoty.




Przy okazji jednego z postojów na robienie zdjęć spotkaliśmy grupkę roześmianych dziewczyn, które spytały czy zrobić nam zdjęcie. Ponieważ akurat w tym momencie wspólne zdjęcie nie było naszym celem podziękowaliśmy, dziewczyny nie dawały za wygraną i zaproponowały czy może chcemy sobie zrobić zdjęcie z nimi albo im zrobić zdjęcie.


Oczywiście na tą ostatnią propozycję z rozbawieniem przystałem. Szliśmy potem razem z tą grupą dziewczyn w kierunku metra i Sylwii udało się ustalić, że to grupa Angielek z Londynu i nie dało się nie zauważyć, że dziewczyny bardzo dobrze się bawiły.


Dwa słowa należą się Lizbońskiemu metru. Sieć ta liczy cztery linie i pierwszą z nich oddano w 1959 roku, nie jest więc ani szczególnie rozbudowane ani też szczególnie stare. Oczywiście nie widzieliśmy wszystkich stacji ale generalnie Lizbońskie metro nie zrobiło na nas jakiegoś wielkiego wrażenia w porównaniu nawet do naszego rodzimego z Warszawy.
LIzbońskie metro jest warte wzmianki z powodu bardzo nieoczekiwanego zdarzenia. Na jednej ze stacji do wagonika którym jechaliśmy wsiadła grupka młodzieży wśród których co najmniej kilka osób było z Polski. Kiedy koło nas zwolniło się miejsce siedzące, Sylwia zwróciła się do stojącej najbliżej nas dziewczyny, że spokojnie może usiąść obok Polaków.
Dziewczyna oczywiście skorzystała z zaproszenia i chwilę z nią pogadaliśmy. Dziewczyna okazała się studentką na wymianie dzięki czemu wyjaśniła się zagadka wczorajszego zlotu czarownic w Porto, okazało się, że to zwyczajowy strój pierwszorocznych w Portugalii. Stroje portugalskich studentów pierwszego roku podobno były inspiracją dla J.K.Rowling do napisania historii o czarodzieju z Hogwartu.
Nie sposób przemilczeć, że dziewczyna zapytała nas o naszą obecność w Portugalii i z zaciekawieniem słuchała o naszych motocyklowych wycieczkach w różne zakątki Europy. 
To miłe spotkanie było zwieńczeniem tego dnia. Po przesiadce do autobusu szybko dotarliśmy na kemping, gdzie po kąpieli poszliśmy spać.

 

Dzień 6
Piątek, 14 września 2018
“Koniec świata czyli Pożegnanie z Portugalią”
Lizbona (P) - Cabo de Roca - Sewilla (P)
548km

Rankiem udaje nam się zrobić zdjęcie kolejnej wycieczce Niemieckiej “młodzieży”. Tym razem w czymś w rodzaju autokaru nastawionym bardziej na bezdroża, byli naszymi sąsiadami już wczoraj ale jakoś zapomniałem o nich wspomnieć.

 
Kiedy jemy śniadanie dzwoni Artur (Artemius), obgadujemy nasze plany na najbliższe dni i spróbujemy się spotkać w Caseres.
Nawigacja twierdzi, że to niedaleko Barcelony choć z tego co mówił Artur wydawało mi się, że miało być przy granicy z Portugalią albo gdzieś w pobliżu nie mam jednak za wiele czasu żeby teraz się nad tym zastanawiać.
Plan na dziś zakłada dotrzeć na zachód, najdalej jak się tylko da. Tak się szczęśliwie składa, że ten “zachodni przylądek” Europy jest w Portugalii i do tego całkiem blisko Lizbony.
Droga do Cabo de Roca (bo właśnie tak nazywa się to miejsce) prowadzi przez rezerwat przyrody, bardzo atrakcyjną dla motocyklistów drogą, krętą i pełną super widoków.




Przed samym Cabo de Roca niestety dopada nas mgła znad Atlantyku. Nie jest to jakiś wielki problem po prostu widoczność jest znikoma.


Jak widać nie jesteśmy jedynymi motocyklistami na Cabo de Roca:


Mimo gęstej mgły klif Cabo de Roca robi wrażenie.






Na pewno nie przyjeżdża tu aż tyle ludzi co na przylądek północny ale jednak ludzie się kręcą. Nasze tablice rejestracyjne wprawiły w konsternację wycieczkę Azjatów (nie podejmuję się ocenić z jakiego kraju przybyli).


Nieco później w podobne osłupienie wprawił ich motocykl z Włoską tablicą rejestracyjną. Azjaci byli pewnym problem bo wszędzie robili sobie zdjęcia przez co czasami trzeba było dosyć długo czekać aż wszyscy skośnoocy ludzie będą już mieli swoją fotkę.
Na zrobienie sobie fotki przy tym obelisku musieliśmy dobrą chwilę poczekać ale za to kiedy już wyciągałem statyw pomoc zaoferowali nasi rodacy (prawdopodobnie na wakacjach bo byli tak opaleni, że prędzej wziąłbym ich za Australijczyków niż Polaków).


Miłym zaskoczeniem jest natomiast kawiarnia. Za dwie kawy i ciastko płacimy 3,7Euro w przypadku kawy na przylądku północnym było jednak sporo drożej.


Kiedy już się zbieramy wiatr przegania mgłę i jeszcze kilka zdjęć robimy już przy bardziej słonecznej aurze.
]

Po drodze zatrzymujemy się w mijanym centrum handlowym na ostatnie w Portugalii zakupy. Poza chlebem i kilkoma konserwami kupuję też sos piri piri, jestem fanem dość ostrego jedzenia i oczywiście wybierałem wyłącznie wariant “extra hot” (na fotce stoisko z rybami i owocami morza, tylko pozazdrościć)


Przejeżdżamy też powtórnie przez Lizbonę i kierując się na południe przejeżdżamy przez długi na 12km most Vasco da Gamy (dokładnie 12 345), jest to najdłuższy most w Europie i jest dłuższy od mostu łączącego Danię ze Szwecją o niecałe 4km.
Most jest na tyle długi, że z jednego brzegu nie ma możliwości zobaczyć, że na jego drugim końcu tworzy się zator związany z robotami drogowymi. Na szczęście motocykle dość dobrze radzą sobie w takich sytuacjach i nie straciliśmy tam czasu.
Omijając autostrady jechaliśmy drogą położoną wśród plantacji drzew korkowych. Nigdy wcześniej na żywo nie mieliśmy okazji widzieć tych drzew a tu poznaliśmy je ze względu na dość charakterystyczny widok częściowo pozbawionych kory drzew. Co jakiś czas widzieliśmy też magazyny gdzie była składowana kora korkowców.
Około 30 kilometrów przed granicą z Hiszpanią zatrzymujemy się w pobliżu kolejnego centrum handlowego. Tym razem żeby napełnić puste brzuchy w Portugalskim Burger Kingu (niestety żadnej bardziej regionalnej knajpki nie zdążyłem zauważyć odpowiednio wcześnie).
Napełnienia “brzuchów” naszych motocykli dokonujemy już w Hiszpanii, tu paliwo jest zauważalnie tańsze a i tak ta pozycja będzie znaczącą pozycją w naszym budżecie wycieczki. Robi się nieznośnie gorąco, zatrzymujemy się i Sylwia zdejmuje kurtkę, kilka kilometrów przejeżdża w samej podkoszulce z kurtką przypiętą do kufra siatką.
Nieco chłodniej jest dopiero wtedy kiedy na horyzoncie pojawiają się chmury w nieciekawym kolorze i zaczyna delikatnie kropić. Zatrzymujemy się i Sylwia zakłada kurtkę ale nieopatrznie zostawia na kufrze nieprzypiętą przeciwdeszczówkę.
Jak łatwo się domyśleć nieprzypięty bagaż nie utrzyma się długo na motocyklu, niestety Sylwia jedzie z tyłu i nie zauważamy zguby od razu.
Nieciekawe chmury z przodu ułatwiają decyzję wracamy i szukamy zguby. Po około 25km jakimś cudem Sylwia dostrzega swoją przeciwdeszczówkę na poboczu drogi. Na pokrowcu był nawet ślad opony samochodu, któremu zdarzyło się przejechać po naszej zgubie.
Przygodę z przeciwdeszczówką zapisuję jako kolejną awarię, może mocno nietypową ale kosztowała nas sporo czasu, mam jednak nadzieję, że skoro zguba się znalazła nie będzie potrzebna do końca wycieczki.
Mimo wciąż nieciekawych chmur udaje nam się dojechać do kempingu w Sewilli na sucho. Ciężkie chmury skłaniają nas do porzucenia namiotu i noclegu w pokoju. Cena 60Euro ze śniadaniem nie jest niska ale kiedy tylko ulokowaliśmy się w pokoju lunął deszcz co potwierdziło, że wybór był słuszny. Opad był na tyle intensywny, że porządnie zmokłem tylko przenosząc rzeczy z motocykli do pokoju. Po kolejną porcję bagażu poszedłem już okutany w strój przeciwdeszczowy brodząc przy tym w kałużach po kostki (na szczęście buty motocyklowe okazały się wystarczającymi kaloszami)
Ulewa była tak obfita, że woda przelewała się nawet przez próg naszego pokoju, na szczęście jednak tuż za nim się zatrzymała.

Kilka słów należy się naszemu lokum. Pokój był całkiem fajny a na nasze potrzeby wręcz luksusowy. Widać było jednak sporo budowlanych i elektrycznych niedoróbek, które prawdopodobnie miały być naprawione “maniana” (czyli jutro).




Po skromnej kolacji z naszych zapasów kąpiemy się i idziemy spać.
Plan na jutro zakłada zdobycie kolejnego krańca Europy, tym razem południowego.

 

Dzień 7
Sobota, 15 września 2018
“Od Sewilli do Grenady”
Sewilla (E) - Tarifa - Gibraltar (GIB) - Grenada (E)
528km

Deszcz jeszcze padał jeszcze trochę w nocy ale rankiem pogoda była już dla nas łaskawa.

Tak wyglądało podwórko przez które przez które przechodziliśmy do naszego pokoju, wczoraj było całkowicie pod wodą:




Dość wcześnie bo już o 8mej idziemy na śniadanie. Śniadanie nie było w formie szwedzkiego stołu ale ilość jedzenia jaka była przygotowana spokojnie nam wystarczyła.
Pakując bagaże na motocykle robimy kilka zdjęć dokumentujących dokąd sięgnęła woda, najlepiej widać to na oponach.


Nie był to jakiś straszny potop ale w namiocie, jeśli trafiłoby się nam miejsce gdzieś w dołku, mogłoby być różnie.
Wyjazd z kempingu zagradzała ogromna kałuża, próbowałem sobie przypomnieć z wczorajszego dnia jak duży był dołek w którym się zebrała, na pomoc przyszedł pan z obsługi kempingu sugerując żebyśmy przejechali po chodniku po kałuża może mieć nawet pół metra głębokości.
Skwapliwie skorzystaliśmy z rady i już po kilku minutach opuściliśmy Sewillę udając się w kierunku Jerez. Podobnie jak dzień wcześniej nawigacja miała włączoną funkcję omijania płatnych autostrad więc droga była nie była nudna mimo, że ta część Hiszpanii jest raczej równinna.
Jazda idzie nam sprawnie i stosunkowo szybko docieramy na przylądek Tariffa (prawidłowa nazwa tego miejsca to Przylądek Marroquí czyli Marokański, ale nazwa potoczna jakoś bardziej mi zapadła w pamięci).






Sam przylądek jest bardzo niepozorny, nie ma mu tłumów turystów (przynajmniej we wrześniu) a jednak miejsce jest zdecydowanie warte odwiedzenia. Po prawej stronie jest Atlantyk a po lewej już morze Śródziemne. Tablica informuje, że do Afryki jest tylko 14km.


Trudno powiedzieć czy majaczące w oddali kształty to chmury czy już wybrzeże czarnego lądu. Wykorzystujemy ostatnie chwile nad Atlantykiem na zanurzenie w nim stóp.






Szkoda, że nie mamy trochę więcej czasu ale taki model wakacji wybraliśmy, że czas nas goni.


Wsiadamy na motocykle i jedziemy w kierunku miejsca powszechnie uważanego za najdalej wysunięty punkt na południe Europy czyli skały Gibraltarskiej.


Z przylądku Tariffa na Giblaratr jest całkiem blisko bo tylko 44km także po niecałej godzinie zbliżamy się do majestatycznej skały Gibraltarskiej.




Przed wyjazdem trochę czytałem jak wygląda dojazd i przekraczanie granicy z Gibraltarem.
Sprawa jest dość złożona bo choć jest to terytorium Brytyjskie i Gibraltar należy do Unii Europejskiej to jest tam prawie normalna granica z kontrolą dokumentów. Oczywiście nie są nam potrzebne żadne wizy i wystarczy mieć dowód osobisty z państwa w UE żeby tam wjechać bez problemu. Sam wjazd bardziej utrudnia fakt, że drogę przecina pas startowy lotniska i przejazd jest co jakiś czas zamykany aby przepuścić startujące i lądujące samoloty.
Z tego co udało mi się wyszukać wjazd na Gibraltar może zająć nawet półtora godziny jeśli trafimy na tłum turystów i samolot. Nam się jednak udało, choć samochodów czekających na wjazd było sporo to jednoślady nie stały w korku i nawet jeśli nie przez kufry boczne nie przeciskałem się tak sprawnie jak skutery dojazd do granicy nie zajął nam więcej niż 10 minut.
Nie da się ukryć, że widok skały Gibraltarskiej jest dość spektakularny, żeby nie zatrzymywać się co chwilę na zdjęcia założyłem na kask kamerkę i włączyłem ją.
Niestety zapomniałem ją wyłączyć kiedy już zbliżyliśmy się do przejścia granicznego. Niestety nie uszło to uwadze Pani, która sprawdzała dokumenty i trochę mi się dostało. Na szczęście kiedy przeprosiłem, wytłumaczyłem się, że po prostu zapomniałem o kamerce i obiecałem nie publikować nigdzie tego fragmentu filmu, Pani przepuściła mnie bez dalszych konsekwencji (a już się zastanawiałem czy przyjdzie mi poznać bliżej lochy Gibraltaru).
Warto dodać jak to robią lokalsi na skuterkach. W jednej ręce trzymają dowód osobisty i przejeżdżają przez granicę nawet się nie zatrzymując. Niewykluczone, że nam też udałoby się tak przejechać, jednak bagaże zdradzały, że nie jesteśmy lokalsami więc nawet nie pomyśleliśmy żeby spróbować tego rozwiązania.
Oparliśmy się pokusie żeby dostać się na szczyt skały w zamian za to wybraliśmy wariant objechania Gibraltaru dookoła. Wąskie drogi w tym miejscu sprzyjają motocyklistom.
Nawet z bagażami bez żadnego problemu przejeżdżamy przez wykute w skale tunele.
Dojeżdżamy na kraniec wyspy i parkujemy w pobliżu latarni morskiej.
Idziemy zrobić kilka fotek, Latarnia morska, wielkie działo, które swego czasu broniło dostępu do całego morza śródziemnego to najbardziej znane miejsca półwyspu.












Od kilku lat jest tam coś jeszcze, pomnik ku czci Generała Sikorskiego który zginął w katastrofie lotniczej w pobliżu Gibraltaru. Niestety żeby zrobić zdjęcie tego miejsca musieliśmy dość długo poczekać aż dwoje Francuzów napatrzy się na pomnik. Stali w środku, kontemplując najpierw tablicę z napisami po angielsku a potem po Polsku. Po kilkunastu minutach dość wyraźnego stukania butem w chodnik i wyrażania na głos opinii, że ta tablica nagle nie stanie się francuskojęzyczna daliśmy za wygraną. Poszliśmy pooglądać wystawę, która znajduję się w podziemiach pod tym ogromnym działem.
Wystawa ma charakter historyczny, opowiada zarówno o czasach przed naszą erą jak i o najnowszej historii i roli Gibraltaru w czasie II wojny światowej.
Dopiero kiedy skończyliśmy zwiedzanie tej wystawy Francuzi leniwie zabierali się z pomnika. Nie czekając aż pojawią się nowi turyści szybko zrobiliśmy kilka zdjęć tego miejsca.










Przed odjazdem ustawiliśmy jeszcze motocykle na tle latarni morskiej i ruszyliśmy w drogę powrotną.


Z tej strony wyspy droga jest chyba nawet bardziej widokowa przynajmniej do momentu kiedy nie wjedziemy do tunelu i nie znajdziemy się w środku miasta. Wyjazd poszedł bardzo sprawnie, tym razem pamiętałem o wyłączeniu kamerki w odpowiednim momencie i nikt już nie miał żadnych uwag.
Zrobiliśmy się już trochę głodni i początkowo zamierzaliśmy podjechać do restauracji MC Donald’s której reklamy widzieliśmy po drodze ale wracając choć widzieliśmy reklamy nie mogliśmy się dopatrzeć gdzie dokładnie powinniśmy skręcić. Nie traciliśmy jednak czasu na szukaniu dokładnie tej restauracji i po prostu jechaliśmy dalej w kierunku gór SIerra Nevada.
Po drodze, wijącej się nad brzegiem morza, wypatrzyliśmy niewielką restaurację serwującą ryby. Skwapliwie skorzystaliśmy z okazji, zamówiliśmy chyba najbardziej banalne danie z karty czyli “fish and chips” (ryba z frytkami) i kawę. Nasz wybór okazał się bardzo dobry ryba (na nasz gust dorsz) była bardzo świeża i super smaczna.

Kawka w oczekiwaniu na "fish and chips"


Widok z restauracji:


Przy okazji posiłku sprawdziliśmy prognozy pogody. Niestety nie były specjalnie optymistyczne, deszcze miały nam towarzyszyć od dzisiejszego wieczora przez cały jutrzejszy dzień, jednak dobrze, że wczoraj wracaliśmy po przeciwdeszczówkę.
Z pełnymi brzuchami już bez zbędnych postojów pojechaliśmy w kierunku Granady.  Droga oddalając się od morza stała się bardziej atrakcyjna motocyklowo. Zakręty i góry to naprawdę idealne połączenie. Niestety na horyzoncie widać było trochę chmur zwiastujących pogorszenie pogody. Mimo to do Grenady udało nam się dotrzeć w asyście tylko kilku nieśmiałych kropel deszczu, które dały za wygraną kiedy dojechaliśmy do centrum miasta. Mimo to próbowaliśmy znaleźć nocleg pod dachem. Niestety na kempingu który zaproponowała nawigacja  nie było już wolnych miejsc pod dachem a Pani z obsługi potwierdziła, że w nocy prognozy zapowiadają deszcz. Dobrą chwilę kręciliśmy się po Grenadzie szukając noclegu ale we wszystkich hostelach i hotelach jakie zdołaliśmy wypatrzeć po drodze nie było już wolnych miejsc. Postanowiliśmy poszukać szczęścia poza miastem, ustawiłem jako cel w nawigacji kemping Reina Isabel położony  na obrzeżach Grenady. Tym razem szczęście nam dopisało wzięliśmy ostatni wolny pokój.
Pokoik był utrzymany w bardzo regionalnych stylu i mimo, że kosztował 60Euro bez śniadania byliśmy zadowoleni, że deszcz nas nie zaskoczy tej nocy.






Kiedy się rozpakowaliśmy skontaktowałem się smsowo z Arturem (Artemiusem) i okazało się, że miejscowość naszego potencjalnego spotkania to nie Caseres tylko Caceres. Jak się łatwo domyśleć jedno od drugiego jest dość solidnie oddalone. Nie przekreśliło to jeszcze szans spotkania ale musielibyśmy się przemieszczać w okolice Madrytu.  Po rozpakowaniu pojechaliśmy do widzianego po drodze marketu Merkadonna na małe zakupy na kolację i śniadanie.
Jak można się domyśleć na kolację mieliśmy  “Jamon” i oczywiście również Hiszpańskie wino.


Licząc się z deszczem (Hiszpańska telewizja, zapowiadała nawet burze), przez cały następny dzień, poszliśmy spać.

 

Dzień  8
NIedziela, 16 września 2018
“Wino nie, piwo tak!”
Grenada (E) -  Kemping Miramar (Miami Platja, Tarragona) (E)
740km

Wstajemy wcześnie, na dworze jest jeszcze ciemno ale w tej szerokości geograficznej słońce wschodzi wręcz znienacka nie ma mowy o powolnym wstawaniu dnia do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce.
Niestety na zewnątrz jest dość zimno, jemy śniadanie i przy pakowaniu wpinamy do kurtek membrany.


Ruszamy w kierunku Walencji i bardzo szybko robimy pierwszy nieplanowany przystanek na zdjęcia.




Kilka kilometrów dalej widoki znów zmuszają nas do zatrzymania się. Góry w porannym słońcu, mgła a może chmura i motocykle - po prostu trzeba było to uwiecznić.










Kiedy w końcu zjechaliśmy z gór i zatrzymaliśmy się na tankowanie, dookoła nas była gęsta mgła.


Na szczęście kilka kilometrów dalej słońce wzięło się solidnie do roboty i pogoda zdecydowanie się poprawiła nic sobie nie robiąc z prognoz. Staraliśmy się trzymać wybrzeża i dojechaliśmy do Walencji. Pierwotnie zakładając opady po drodze myślałem, że właśnie gdzieś tu będziemy szukać noclegu ale droga szła dobrze, cały czas było słonecznie więc ustaliliśmy, że szkoda dnia i jedziemy dalej w kierunku Barcelony. Przy okazji tankowania sprawdzamy prognozy i brak deszczu staje się logiczny, prognoza się zmieniła, deszcz wypadał się w nocy i cały dzień i kolejne dni miały być słoneczne.
Kiedy dojeżdżaliśmy bliżej Barcelony a z drogi było widać piękne wybrzeże nie sposób było znów nie zmienić planów. Zatrzymamy się na nocleg gdzieś na Campingu przy plaży. Pora na kąpiel w morzu Śródziemnym! Wybierając na mapce nawigacji wytypowałem kemping Miramar w maleńkiej miejscowości Miami Platja w pobliżu miasta Tarragona.
Warto dodać, że w tej okolicy jest naprawdę kemping na kempingu, starałem się wybrać nie za wielki i z dostępem do morza ale liczyliśmy się, że jak nam się nie spodoba to pojedziemy sprawdzić inny kemping.
Kemping jednak się sprawdził.




Tak szybko jak się dało rozbiliśmy namiot i poszliśmy na plażę. Plaża była piaszczysta, szeroka i pusta a morze Baleraskie spokojne.


Woda oczywiście cieplutka także kąpiel była czystą przyjemnością.








Te kilkanaście minut na plaży to były pierwsze chwile typowo wakacyjne podczas naszej wycieczki. Obiecaliśmy sobie, że jak się tylko da będziemy się zatrzymać na noclegi przy plaży.
Jak plażowanie już nam się znudziło (czyli dość szybko), wróciliśmy na kemping, wykąpaliśmy się i poszliśmy do kempingowej restauracji zakosztować lokalnej kuchni.
Restauracja miały być otwarta od 20stej a mimo, że było już kilkanaście minut po obsługa pochłonięta była rozmową i nie w głowie im było zająć się pracą. Usiedliśmy sobie cichutko przy jednym ze stolików i spokojnie czekaliśmy nie poganiając obsługi. Kiedy Pani prowadząca restaurację w końcu otworzyła restaurację, przywitaliśmy się z uśmiechem i poprosiliśmy o menu. Pani nie władała angielskim na komunikatywnym poziomie ale łącząc angielski z niemieckim i hiszpańskim dogadywaliśmy się znakomicie. Największym zaskoczeniem była dla nas reakcja Pani kiedy poprosiliśmy o wino, Pani zareagowała stanowczo, wino - nie, piwo! Spojrzeliśmy na siebie ale skoro Pani stanowczo obstawia żeby nie brać wina tylko piwo to trzeba się słuchać. Pani poleciła nam sałatkę z kozim serem a jako główne danie paelle, która była na mojej liście potraw do spróbowania.
Piwo było znakomite, była to lokalna produkcja z browaru w Tarragonie. Zauważyliśmy, że wszyscy Hiszpanie jacy przyszli do restauracji piją wyłącznie to piwo a siedzący nie na tarasie (jak wszyscy goście) a w budynku restauracji niemieccy turyści pili czerwone wino.
Mogliśmy się domyślać, że wino jest niewarte uwagi ze względu na cenę lub jakość i dlatego Pani poleciła nam piwo, które pili wszyscy Hiszpanie.
Jedzenie było również znakomite, sałatka była z bardzo świeżych warzyw a kozi ser w sałatce był grillowany i naprawdę znakomity. Wszystko super pasowało do zimnego lokalnego piwa.


Paella którą dostaliśmy później to temat na osobne opowiadanie.


Jak czytałem o tym daniu taka typowa paella powinna być z owocami morza, małżami i krewetkami ale w rejonach Hiszpanii położonych z dala od morza, można dostać paelle np kurczakiem albo królikiem. Jako, że byliśmy nad morzem paella z kempingowej restauracji była wybitnie klasyczna i bez wątpienia była znakomita. Małże i krewetki był super świeże i baaardzo smaczne.
Jedyną wadą dania była jego wielkość.
Już po sałatce moglibyśmy więcej nie jeść a paella była ogromna i najedliśmy się nią aż do przesady. Do kompletu zamówiliśmy po jeszcze jednym piwie i trudno było nie uznać dnia za udany.
Po kolacji umyliśmy szybko zęby i mogliśmy iść spać.
Niestety przez to, że byliśmy już bardzo blisko Barcelony perspektywa naszego spotkania z Arturem (Artemiusem) mocno się skomplikowała zwłaszcza, że była już niedziela (16 września) i musieliśmy zacząć myśleć o drodze powrotnej.
Plan na jutro to zwiedzanie Barcelony a potem jazdę w kierunku Andory lub nawet dalej jeśli czas pozwoli.

 

Dzień 9 - poniedziałek, 17 września 2018
“Czy Andorianie mają czułki?”
Kemping Miramar (E) -  Barcelona -  Andorra (AD)
“Czy Andorianie mają czułki?”
356km

Kiedy najlepiej zwiedzać miasta na motocyklu? W zasadzie to chyba najlepiej nigdy, ale jak już to wcześniej, kiedy jeszcze nie jest bardzo gorąco.
Z tym założeniem ustawialiśmy wczoraj budzik na 8mą, ale słońce budzi nas wcześniej.
Na śniadanie zjadamy konserwę jeszcze z Polski, trzeba ją zjeść żeby niepotrzebnie nie wozić ciężaru (zwłaszcza, że nie ma tu żadnego problemu z zakupem jedzenia w cenach porównywalnych z naszymi).
Pakujemy się, zwijamy namiot i ruszamy w drogę.


Niestety jak dojechaliśmy do Barcelony było już gorąco, temperatura sięgała 40C. Dodatkowo styl jazdy Katalończyków był delikatnie mówiąc dziwny i wydawał nam się wręcz nieprzyjazny. Co dziwne tą wrogość zauważyliśmy raczej u kierowców jednośladów. Być może obładowani byliśmy przez nich traktowani jak zawalidrogi i stąd ta wrogość ale wrażenie nie było dobre. Plan na zwiedzanie Barcelony był okrojony do minimum, starałam się poukładać logistycznie te kilka wybranych punktów i jako pierwszy punkt nawigacja wyznaczyła katedrę Świętej Eulalii. Niestety w mieście nawigacja dość często miała problemy z sygnałem GPS, co w nieznanym i dosyć ciasnym mieście nie ułatwia jazdy. Mimo tych niedogodności udało nam się odnaleźć katedrę (choć wcale nie byliśmy pewni czy to właściwa katedra) i zrobić jej zdjęcie (niestety to zdjęcie gdzieś przepadło, jak je jeszcze znajdę na pewno uzupełnię).
Drugim punktem na mapie zwiedzania był stadion FC Barcelona. Na Camp Nou również udało nam się dojechać mimo nie do końca współpracującej nawigacji i nieznośnego upału. Stadion był jednak tak obstawiony, że nawet motocyklami trudno nam było znaleźć miejsce na chwilowy postój żeby zrobić zdjęcie. Kiedy już zaparkowaliśmy stadion było widać mocno od tyłu co niestety widać na zdjęciu.


Na naszej krótkiej liście miejsc do zwiedzania były już tylko dwa punkty, katedra Sagrada Familia i Park Guell.
Nawigacja nadal miewała problemy z sygnałem GPS a dodatkowo sporo dróg okazywało się jednokierunkowymi. Po jednej z takiej zmyłek nawigacji staliśmy na wąskiej drodze prowadzącej stromo w dół.
Nawigacja twierdziła, że powinniśmy jechać prosto, tam niestety był zakaz wjazdu, pozostało dość ostro skręcić w prawo i jechać w kierunku przeciwnym do wskazywanego przez nawigację. Kiedy skręciłem w prawo usłyszałem w słuchawkach interkomu, że Sylwia ma kłopoty.
Niestety droga stromo w dół i zakręt, chwila nieuwagi, przedni hamulec i BMW leży. Oczywiście nic się nie stało, Sylwia była cała a motocykl oparł się na gmolach. Zaparkowałem motocykl i szybko podbiegłem, Sylwii już starał się pomóc jadący za nami samochodem Hiszpan ale chyba nie spodziewał się, że waga motocykla jest wyższa niż się spodziewał ale kiedy zrobiliśmy razem motocykl od razu stał na kołach i szybko zjechałem nim kilka metrów w dół.
Zaparkowałem koło mojego motocykla. Tak jak już pisałem żadnych strat czy problemów nie było ale upał i zmęczenie zrobiły swoje, Sylwia stwierdziła, że ma już dosyć Barcelony. Rozejrzeliśmy się i katedrę Sagrada Familia zobaczyliśmy w oddali na wzgórzu.
Teoretycznie mogliśmy podjąć jeszcze próbę pojechania “na azymut” ale ja też miałem już dosyć. Błądzenie zabrało nam masę czasu i szybko ustawiłem w nawigacji nowy cel, Andora.
Nawigacja chyba tylko na to czekała bo teraz już błyskawicznie wyprowadziła nas z gęstego centrum i po chwili jechaliśmy już drogą szybkiego ruchu. Przy okazji tankowania zajechaliśmy do restauracji przy centrum handlowym. Restauracja była samoobsługowa i pełna lokalsów co było dobrą rekomendacją. Staraliśmy się wybrać mniej więcej to co wybierają lokalsi i spokojnie się pożywialiśmy.
Kiedy tak siedzieliśmy zajęci naszym jedzeniem siedzący za nami Hiszpanie zagadnęli nas, okazało się, że Sylwia upuściła kluczyki od motocykla a uczynni amigos zorientowali się, że to kluczyki od motocykla i od razu nam je oddali. Jeśli traktować wywrotkę motocykla i zgubienie kluczyka jako awarię to tego dnia mieliśmy już dwie, na szczęście obydwie błahe.
Najedzeni od razu nabraliśmy chęci do życia, sprawnie przemieszczaliśmy się w kierunku Andory zatrzymując się co jakiś czas kiedy widoki zmuszały nas do zrobienia zdjęcia.




Jeśli ktoś nie kojarzy gdzie leży Andora to najłatwiej jej położenie określić jednym słowem - Pireneje. Droga w górach zawsze będzie atrakcyjna dla motocyklistów i tym razem nie było inaczej.








Dojechaliśmy do Andory. Ten mały kraj jest bardzo ciekawym miejscem w Europie. Jego status polityczny to demokratyczne współksięstwo.
Głowami tego Państwa jest zawsze dwóch księży, jeden z nich to aktualny biskup katalońskiej diecezji Urgel a drugim jest aktualny prezydent Francji. 
Co za tym idzie oba te Państwa (Hiszpania i Francja) mają obowiązek obrony Andory w razie konfliktu zbrojnego (co jest o tyle ciekawe, że Hiszpania i Francja to jedynie sąsiedzi Andory, warto też dodać, że w Andorze obowiązuje nakaz posiadania broni. W każdym Andorskim domu powinien być co najmniej jeden karabin do obrony kraju).
Do tego wszystkiego trzeba dodać, że Andora nie jest w Unii Europejskiej. Nie ma to najmniejszych konsekwencji przy przekraczaniu granicy ale SMS z sieci komórkowej nie zostawia wątpliwości, 5zł za minutę wychodzącego połączenia i 2zł za minutę przychodzącego, także jak ktoś bardzo lubi pytlować przez telefon lepiej wstrzymać się do powrotu do Unii gdzie mamy roaming za darmo.
Andora robi na nas bardzo dobre wrażenie, paliwo jest wyraźnie tańsze niż w Hiszpanii i Francji, ceny żywności w sklepach też są bardzo zachęcające. Oczywiście zatrzymujemy się na  zakupy w centrum handlowym, okazja żeby zrobić zakupy na takiej wysokości może się prędko nie powtórzyć.


Zastanawiamy się co robimy z noclegiem, przejechanie do Francji może nam zająć dobrą chwilę i może nas zastać noc. Jak na zawołanie pojawiają się  reklamy campingów. No cóż trzeba sprawdzić jak to wygląda w Andorze. Okazuje się, że wygląda bardzo dobrze. Co prawda nie ma miejsca pod dachem ale nocleg namiocie będzie i tak jednym z najtańszych (16Euro).




Co prawda ryzykujemy, że w górach w nocy może być dość chłodno a mamy ze sobą tylko cieniutkie letnie śpiwory ale zawsze można się cieplej ubrać.
Rozbijamy namiot i idziemy na spacer po Andorze. Andora to miasto/państwo gdzie wszytko do siebie pasuje, wszystkie budynki pasują do siebie, na ulicach jest czysto.














Wstępujemy jeszcze raz do sklepu gdzie ceny są nawet niższe w centrum handlowym i na spokojnie robimy zakupy na kolację i śniadanie, kupujemy nawet wino do kolacji i jeszcze jedno jako pamiątkę do Polski. Spacerujemy i naprawdę jesteśmy urzeczeni tym miejscem. Przypominam sobie, że nasz rodak, mistrz enduro Tadeusz Błażusiak na stałe mieszka właśnie w Andorze. Wcale mu się nie dziwię bo trudno o fajniejsze miejsce dla motocyklisty (o dodatkowych atutach tego kraju dowiem się dopiero nazajutrz)
Wracamy na kemping, na dworze już robi się ciemno i na kemping zjechały właśnie dwie terenówki. Obie na brytyjskich tablicach ale wyraźnie słyszę, że ich załoga rozmawia po francusku. Śmieję się do Sylwii, że jeśli większość naszych sąsiadów to Francuzi, dziś będziemy mieli łazienkę tylko dla siebie. Coś w tym jest widzę jak jedna z pań wyciąga z wnętrza terenówki sweter, otrzepuje go, wącha czy nie nie wymaga już zamaskowania brzydkiego zapachu i zakłada na siebie. Moja diagnoza szybko się potwierdza, ani Sylwia ani ja nie spotykamy w łazience nikogo. Ma to tylko jeden minus. Światło w łazience zapala się automatycznie kiedy wykryje ruch, jak nikogo nie ma w łazience to światło gaśnie i co kilka minut trzeba wymachiwać rękami żeby aktywować czujnik ruchu.
Kolację mamy dość wystawną, mamy kupioną w lokalnym sklepie zupę a także inne frykasy i oczywiście wino.


Po przeciwnej stronie ulicy, wysoko na skarpie stoi dom, świeci się w nim światło i żartujemy, że to jak nic dom Tediego Błażusiaka.
Poniżej zdjęcie tego domu zrobione już następnego ranka.


Po kolacji myjemy zęby i idziemy spać, gorąco nie jest ale temperatura nie spada poniżej 15C, jest nieźle.
Plan na jutro, nocleg gdzieś nad morzem :)

 

Dzień 10
Wtorek, 18 września 2018
“Kemping Miliona Pepitów”
Andora (AD) - Montpelier (F)
“Kemping miliona pepitów”
370km

Obawialiśmy się zimna ale tak jak już pisałem nie było źle.
Rankiem kiedy szykowaliśmy się śniadania, zostaliśmy atrakcją kempingu. Najpierw przyszedł Francuz, pokazuje na swój samochód z przyczepą kempingową i chwali się, że jedzie do Tallina. Pokazałem mu naklejkę z Nordkapp na BMW Sylwii ale chyba Pan zupełnie nie wiedział o co chodzi i sobie poszedł. Kilka minut później podeszła do nas jedna z Pań z ekipy off-roadowej. Mimo, że Francuska mówi po angielsku. opowiedziała, że jeżdżą po Andorze po górach bo tu wolno (chyba to jest prawdziwy powód dla którego Teddi właśnie tu mieszka). Pani pyta nas o Offroad w Polsce, odradzam jako kraj do off-roadu i mówię, że u nas legalnie nie bardzo można wjeżdżać do lasu (trochę żałuję, że nie powiedziałem, że to to przez krwiożercze białe niedźwiedzie). Pyta nas gdzie byliśmy i ile czasu już jedziemy, trochę jej szczęka opada, że ledwo trochę ponad tydzień a już wracamy z Portugalii. Fakt, że jak potem policzyliśmy flagi na kufrze i dodaliśmy te których brakuje powinno ich już być ponad 30…
Po śniadaniu już tradycyjnie zwijamy namiot i ruszamy w drogę.

Droga jest po prostu niesamowita. Widoki i zakręty, jak tylko możemy zatrzymujemy się na zdjęcia.












Andora nie jest dużym krajem i we Francji znajdujemy się niemal niepostrzeżenie. Droga nadal jest wymarzona dla motocyklistów do ideału brakuje tylko jednego, zakazu jazdy dla pojazdów innych niż jednoślady. Niestety co jakiś czas musimy przez dłuższą chwilę ciągnąć się za samochodami, których kierowcy ewidentnie boją się jeździć w górach.
Kiedy już zjechaliśmy z gór chcieliśmy zatrzymać się za potrzebą przy jakimś centrum handlowym. Znaleźliśmy takie miejsce przy drodze. Był tam nawet MC Donald’s w którym zazwyczaj są toalety ale niestety był remontowany i jedyne co oferował to sprzedaż w okienku dla kierowców.
Poszliśmy na poszukiwanie toalety na terenie centrum handlowego. Nie było to może jakieś duże centrum ale toalety nie udało nam się w nim odnaleźć bo jej tam nie było.
Jedyna toaleta a raczej WC to rodzai toi-toi na parkingu tego centrum.  Jak można się domyślać nie zachęcał do skorzystania ale nie bardzo mieliśmy wyjście. W głowach zapaliły nam się ostrzeżenia i od tej pory temat toalet we Francji był dla nas tematem szczególnej uwagi.
Kilkanaście kilometrów dalej zatrzymujemy się na automatycznej stacji benzynowej.
Z ciekawości zaglądam do toalety i tym razem wcale nie jest lepiej, standard zapuszczonego toi-toi-a to chyba wizytówka Francji. Dopiero przy okazji postoju na posiłek w przydrożnym Burger Kingu znaleźliśmy toaletę w standardzie i poziomie do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni (nie jedliśmy tam nic godnego szczególnej wzmianki choć mam zanotowane, że w moim burgerze był ser pleśniowy. Wybór tej restauracji był podyktowany głównie tym, że tutaj można zamawiać samodzielnie na tablicy która zna angielski.)
Nawigacja dziś ma unikać dróg płatnych co niestety rzutuje na tempo, nie zrobimy dziś za wiele kilometrów. W okolice Montpelier dojeżdżamy po 17stej i  zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Zgodnie z założeniem kemping powinien być gdzieś w pobliżu morza. Wybór pada na Kemping “Les Mille Pépites” w małej miejscowości Carnon zaraz za Montpelier. Kemping na pierwszy rzut oka wygląda obiecująco, 4 gwiazdki. Ciekawe czy cena będzie również czterogwiazdkowa ale nie, płacimy niewygórowane 23Euro. Warto zaznaczyć, że z obsługą kempingu bez żadnego problemu mogliśmy porozumieć się po angielsku.
Rozbijam namiot a Sylwia idzie sprawdzić jak wyglądają czterogwiazdkowe toalety na kempingu. Niestety toalety trzymają Francuski standard, który nie jest wysoki.
Francuskim standardem w toalecie jest brak deski sedesowej na muszli klozetowej i to bynajmniej nie dlatego, że zginęła, nigdy jej tam nie było nie mówiąc już o tym, że znacznie częściej wcale nie ma muszli tylko dziura w podłodze nad którą trzeba przyjąć pozycję najazdową skoczka narciarskiego (aż dziwne, że Francuzi nie dominują w tej dyscyplinie sportu).
Toalety poza niskim standardem aż proszą się o remont ale na jedną noc jakoś to przeżyjemy.






Kiedy obozowisko jest gotowe i przestawiam motocykle bliżej namiotu zauważam, że osłona łańcucha w moim motocyklu znów brzęczy, rzut okiem potwierdza, że prowizoryczna naprawa na “trytykę” właśnie dokonała żywota.  Przetrząsam kufer w poszukiwaniu “trytytek” ale nie mogę ich znaleźć, czyżbym je gdzieś zgubił?
W Polsce takie rzeczy można kupić prawie wszędzie, może i tu się uda. Jedziemy po zakupy spożywcze a przy okazji poszukamy tych zbawiennych opasek. Sklep spożywczy znajdujemy bez problemu. Ryzykujemy i kupujemy puszkę z kawałkami kaczki z soczewicą (na puszce było napisane: “Petit salé aux lentilles” każdemu polecam sprawdzić co to znaczy zdaniem google translatora) . W tym sklepie nie znaleźliśmy jednak najważniejszego czyli “trytytek”, spróbujemy szczęścia na stacji benzynowej, którą mijaliśmy po drodze. Tylko jak jest po francusku “trytyka”? Tu od razu mi się przypomniała  zaradność językowa Franka Dolasa z filmu “jak rozpętałem II wojnę światową”. Franek mimo, że nie władał specjalnie żadnym językiem obcym znał kilka słów, które zawsze się sprawdzały. Niestety nigdy nie szukał “trytytki”. Na stacji benzynowej obsługa była wyraźnie azjatyckiego pochodzenia co dawało nadzieję, że będą znali jakiś język poza francuskim a tak się składa, że po angielsku z “trytytką” bym sobie poradził. Najpierw oczywiście szukałem na półkach ale skoro nie znalazłem zapytałem obsługę, Niestety angielski nie był ich ulubionym językiem ale chyba coś tam zrozumieli bo zaproponowali mi gumowy ekspander. Podziękowałem i wróciliśmy na kemping, postaramy się znaleźć “trytytki” jutro po drodze w jakimś większym markecie.
Po załatwieniu takich przyziemnych spraw jak  zakupy czas na relaks, oczywiście poszliśmy na plażę. Naturalnie sprawdziłem też jak nazywa się ta część morza Śródziemnego w której tym razem zażyję kąpieli i okazało się, że to Golfe du Lion” czyli “Zatoka Lwia”.


Plaża była zupełnie inna niż wczoraj, miejsce pasku zastąpił drobny żwir. Ale woda była przyjemna i kąpiel była chyba nawet przyjemniejsza niż dzień wcześniej.


Nie brakuje również muszelek:




Posiedzieliśmy na plaży aż do zmierzchu obserwując przy tym jak Francuzi na desce próbują dać nogę ze swojego kraju całą rodziną, zapewne w poszukiwaniu kraju z normalnymi toaletami.


Ucieczka Francuzom się nie udało i wracając na kemping jeszcze kilka razy ich widzieliśmy.
Miasteczko Carnon zrobiło na nas jednak całkiem miłe wrażenie, zwłaszcza już po zachodzie słońca.





Na kempingu sprawdziliśmy czy dopiero co zakupiona puszka z Francuskim specjałem nadaje się do zjedzenia i o dziwo jedzenie było naprawdę bardzo smaczne także zdecydowanie polecam to danie wygłodniałym turystom.


Do kolacji wypiliśmy jedno z win kupionych dzień wcześniej w Andorze. W sklepie co prawda była obfitość win francuskich ale ceny nie były już tak atrakcyjne.
Po kolacji poszliśmy się wykąpać i oczywiście znów byliśmy zupełnie sami w budynku sanitariatów. Oczywiście na kempingu były domki jak możemy się domyślać wyposażone w toalety ale poza nami na kempingu były jeszcze ze dwa namioty i kilka przyczep kempingowych a mimo to spotkać kogoś pod prysznicem nam się nie udało. Nie na darmo Francja słynie z produkcji pachnideł.
Po kolacji jeszcze chwilę pogadaliśmy dochodząc do wniosku, że kempingi na Bałkanach a zwłaszcza w Albanii miały wyższy standard, podobnie jak kempingi w Skandynawii.
Sprawdziłem też co może oznaczać po francusku “Camping Les Mille Pépites” i okazało się, że to wspaniałe narzędzie przetłumaczyło ten tekst jako “Kemping Miliona Pepitów” (powinno być kemping miliona baryłek), co oczywiście wprawiło nas w dobry humor.
Poszliśmy spać z mocnym postanowieniem, że jutro też śpimy gdzieś nad morzem.

 

Dzień 11
Środa, 19 września 2018
“Rajd Monte Carlo”
 Montpellier (F) - Monaco (MC) -  Camping Leo, Spotorno (I)
489 km

Rankiem szykując się do pakowania znalazłem w swoim kufrze zaginione “trytytki”. Od razu dokonałem już drugiej prowizorycznej naprawy osłony. Tym razem dałem więcej “trytytek”, powinno wystarczyć do Polski.


Na śniadanie jemy kupioną wczoraj szynkę, kiedy przeczytałem dokładnie etykietę, okazało się, że nasze śniadanie jest z Danii.
Od rana spotykają nas same śmieszne sytuacje.
Kiedy wracałem z WC spotkałem Francuza z miską naczyń do zmywania, zagadnął mnie w swoim języku co oczywiście od razu wywołało u mnie szczery uśmiech i odpowiedziałem po angielsku: “przepraszam ale nie rozumiem”. Pan najwyraźniej nic sobie nie robił z tego, że pozostaje niezrozumiały (niestety poziom znajomości jakichkolwiek języków obcych we Francji jest na tragicznym poziomie) i dalej nawijał po francusku.
Pomyślałem sobie: “taki jesteś cwany?” I odpowiedziałem tym razem po polsku, że niestety nie rozumiem ani słowa  w tym dziwnym języku (odpowiedziałam trochę inaczej ale bezpośredni cytat nie nadaje się do publikacji choć nie zawiera żadnych przekleństw).
Pan nadal nie załapał, że równie dobrze może mówić do ściany wobec czego odpowiedziałem po polsku, cały czas z uśmiechem: “tak, proszę przyjść w czwartek”.
Dopiero ta informacja sprawiła, że Pan sobie poszedł, Niestety nie wiem czy wrócił w czwartek.
Druga śmieszna sytuacja miała miejsce kiedy już zacząłem pakować  rzeczy na motocykle. Za ogrodzeniem kempingu Francuzi grali w nogę i ich piłka przypadkiem przeleciała przez to ogrodzenie.
Panowie grający w piłkę poprosili mnie po angielsku czy mogę podać im piłkę. Oczywiście chciałem im pomóc ale piłka wpadła pod domek, który stał jeszcze na naszym namiotem.
Musiałem się nieco wczołgać pod domek żeby ją wyciągnąć. Przypadek sprawił, że Sylwia akurat w tym momencie wyszła z łazienki i ze zdziwieniem zobaczyła jak wczołguję się pod domek.
Oczywiście zanim zauważyła, że wyciągam piłkę była pewna, że mi kompletnie odwaliło.
Francuzi bardzo ładnie podziękowali za podanie piłki, a że zauważyli tablice na naszych motocyklach powiedzieli też “Lewandowski good player”. Chciałem się zrewanżować chwaląc któregoś z francuskich piłkarzy ale akurat nie mogłem sobie przypomnieć żadnego nazwiska obecnych graczy (Michael Platini na 100% zakończył już karierę).

Właśnie pod ten domek wczołgałem się aby wydobyć piłkę


Być może również przez to zabawne zdarzenie przy pakowaniu zapomniałem o rozciągniętym między drzewami sznurku na którym suszyliśmy pranie i  ręczniki. Nie  była to wielka strata ale sznurek ten zdążył już przejechać z nami kawałek Europy i na pewno będzie mi go brakowało.

Chwilę po wyjechaniu z kempingu szybki postój na ostatnie zdjęcia na francuskim lazurowym wybrzeżu:




W planach na dziś jest przejazd przez Księstwo Monako i postój w Monte Carlo a jednocześnie musimy choć trochę przyśpieszyć tempo więc decydujemy się jechać drogami płatnymi. 
Autostrady jak zawsze są nudne, zatrzymujemy się na tankowanie dużo wcześniej niż naprawdę potrzeba a automatyczna stacja i tak blokuje na karcie 150Euro.
Weszliśmy na stację, żeby skorzystać z toalety. Stacja była bardzo nowoczesna, pełna automatów do kawy i innych frykasów. Już miałem nadzieję, że również toaleta będzie taka świetna, nowoczesna i zautomatyzowana.


Niestety już za drzwiami korytarza czar prysł. Nie wdając się w szczegóły powiem tylko, że na pewno był tam bałagan a toaleta na pewno nie była remontowana razem z resztą stacji.




Walcząc z nudą jedziemy autostradą mijamy drogowskazy na Marsylię i Tulon, przejeżdżamy obok Cannes. Wiele drogowskazów wskazuje po prostu “Côte d’Azur” co w żartach tłumaczę jako “ażurowe koty” (chodzi oczywiście o lazurowe wybrzeże).
W końcu pojawiały się też drogowskazy na Monte Carlo.
Widoki są wspaniałe ale Monako to nie Andora, jest tu znacznie większy ruch, są korki i co najbardziej nam przeszkadza jest upalnie.
Zatrzymujemy się na chwilę żeby zrobić zdjęcie, Sylwia miała pomysł żeby zajrzeć na moment do kasyna ale ten plan roztopił się na słońcu.






Mamy jednak wygraną z Monte Carlo, Sylwia znajduje na chodniku monetę 1 Euro. Upał nas jednak wygania i jedziemy stąd jak najszybciej. Niestety jak tylko ruszamy nawigacja melduje, że się przegrzewa. Kolejny postój tym razem na wskrzeszenie nawigacji (oczywiście wykorzystujemy tą chwilę również na zdjęcia).










Nawigacja miała wtedy zdecydowanie słabszy dzień, co chwila traciła sygnał GPS i konsekwencji przez tunel w który wiedzie tor uliczny F1 przejechaliśmy chyba trzy razy aż w końcu pojechaliśmy według mojego uznania a nie nawigacji i udało nam się odnaleźć drogę do Włoch.


Po kolejnej pauzie na fotki, ruszamy dalej i dość szybko mijamy granicę z Włochami a niedługo później mijamy drogowskaz na kolejną znaną miejscowość, San Remo. Włoska autostrada jest imponująca. Nie dość, że prowadzi przez góry to jeszcze wije się całkiem nieźle po estakadach co zapewnia nieziemskie widoki.
Zatrzymujemy się dopiero kiedy trzeba zatankować. Przy okazji cenna uwaga, zazwyczaj na Włoskich stacjach na części dystrybutorów jest napis “con servizio”, te dystrybutory mają zapewnioną obsługę pracowników stacji ale paliwo jest na nich około 40eurocentów droższe niż na tych gdzie jest samoobsługa.
Po zatankowaniu motocykli idziemy do restauracji przy stacji. Do wyboru same regionalne kanapki, wybieramy kanapkę Caprese, która co oczywiste jest z mozzarellą i pomidorem.
Zanim ruszymy ustawiam nawigację na kemping Leo w miejscowości Spotorno, oczywiście nad morzem.  Po około godzinie jazdy zjeżdżamy z autostrady i po chwili jesteśmy w Spotorno. Mimo to kempingu nie widać.


Chwilę błądzimy aż nawigacja odnajduję właściwą drogę i odnajdujemy kemping. Sylwia sugeruje, że ma już trochę dość codziennej procedury namiotowej i może by spróbować przespać się pod dachem. Niestety na kempingu wszystkie domki były zajęte i nie mieliśmy wyjścia trzeba było rozbić namiot i zająć się pompowaniem materaca (w żartach nazywamy tą czynność zwiedzaniem Pompei).
Kiedy namiot stoi idziemy na plaże. Tym razem będzie to morze Liguryjskie.







Plaża jest znów piaszczysta, morze ma super kolor i oczywiście wspaniałą wodę. Pływam chyba najdłużej jak dotąd. Na plaży zauważamy dwie Panie z charakterystycznym pudełkiem, gdzieś tu musi być czynna Pizzeria. Zbieramy się z plaży i idziemy w stronę miasta.


Pizzerię znajdujemy momentalnie. Jest niewielka, ale powodzenie ma ogromne, co chwila dzwoni telefon i przychodzi lub podjeżdża ktoś odebrać zamówienie. Rekordzista przyjechał rowerem i zabrał osiem pudełek z pizzą (to właśnie ten rower).


Zamówiliśmy dwa rodzaje pizzy i dwa piwa (oczywiście bez żadnego problemu dogadujemy się z obsługą po angielsku). Piwo było oczywiście włoskie i naprawdę dobre a co ciekawe butelka miała pojemność 0,66l. Najlepsza była jednak sama pizza. Oczywiście na cienkim cieście i z minimalną ilością składników (co w Polsce jest rzadko spotykane). Pizza była pyszna, ja miałem wersję ostrą z plastrami pepperoni i mozzarellą a Sylwia miała wersję z mozzarellą i rukolą.  Ta z rukolą smakowała mi chyba nawet bardziej.


Czekając na nasze zamówienie zamierzaliśmy odwiedzić lodziarnię po przeciwnej stronie ulicy ale po zjedzeniu pizzy nie mieliśmy już miejsca na “gelato”.
Wróciliśmy na kemping gdzie wykąpaliśmy się i poszliśmy spać.
Plan na jutro to dotrzeć do Austrii, kusił nas nocleg w Wenecji ale już tam byliśmy kilka razy i tym razem jak się da wolimy przejechać bliżej domu.

 

Dzień 12
Czwartek, 20 września 2018
“Ciao Italia”
Camping Leo (I) - Nötsch okolice Villach (Hause Tepestry) (A)
1045km

Budzi nas łopotanie namiotu. Ranek jest wietrzny. Suche liście wciskają się do przedsionka namiotu. Walcząc z wiatrem zwijam namiot. Oczywiście jak tylko się z tym uporałem wiatr przestał wiać.
Śniadanie idziemy zjeść na ławeczce w strefie wifi przy recepcji kempingu. Jest tam też automat do kawy i zamieniamy wczorajszą “wygraną” z kasyna na kawę.
Zanim ruszymy załatwiamy formalności kempingowe (to typowe dla Włoch, że najczęściej płaci się przy odjeździe z kempingu). Na autostradzie znajdujemy się w chwilę po starcie i naprawdę nie jest to nudna autostrada. Nadal jedziemy przez góry i droga poza super widokami obfituje w zakręty.  Niestety tak super nie będzie cały dzień, jak tylko zjeżdżamy z gór a dzieję się to jeszcze przed Mediolanem, teren robi się płaski, temperatura rośnie aż robi się nieznośnie gorąco.
Patrząc na mapę Włoch widać, że przemierzamy dziś praktycznie cały kraj z zachodu na wschód. Zaczynamy podróż przed Genuą a skończyć chcemy w Austrii.  Zastanawiam się ile będziemy musieli zapłacić za przejazd autostradą. System Autostrad jest we Włoszech bardzo dobrze zorganizowany, możemy przejechać cały kraj przejeżdżając z jednej autostrady na drugą a bramki mijając tylko na wjeździe gdzie bierzemy bilet i na zjeździe gdzie trzeba zapłacić za cały przejechany odcinek. Zanim dojedziemy do ostatnich bramek w Tarvisio mija sporo czasu, kilka razy tankujemy.
Podobnie jak wczoraj jemy coś w rodzaju obiadu w restauracji przy stacji. Tym razem sprawdzamy kanapkę która nazywa się Cotoletta. Jak można się domyślić jest to kanapka z kotletem.

Jedno z nielicznych zdjęć zrobionych tego dnia przy okazji przerwy na kawę:


Oczywiście kanapka zawiera również pomidory. Trzeba przyznać, że Włosi są wyraźnie dumni ze swojej kuchni, najwięcej jest tu restauracji tradycyjnych. Mc Donald’s czy Burger King są tu w zdecydowanej mniejszości.
Nawet nam to pasuje choć tym razem wybitnie przelatujemy przez Włochy ale kraj ma już naszą sympatię którą ten wyjazd tylko zwiększył.
Kiedy już miniemy Weronę i Wenecję w końcu dojeżdżamy do Tarvisio.
Na bramkach chwila prawdy. Za jeden motocykl płacimy ponad 50Euro. O dziwo nie jesteśmy tym ani trochę rozzłoszczeni. Część autostrad położona w górach jest warta tych pieniędzy.
Przekraczamy granicę z Austrią. Jedziemy jeszcze kawałek aż zmęczenie bierze górę, przy okazji tankowania kupujemy winiety na autostrady i w nawigacji szukam noclegu.


Najbliższy hotel wydaje mi się znajomy, chyba kiedyś kiedyś jeszcze w czasach szkoły średniej jadąc z rodzicami do Włoch tutaj spaliśmy.
Hotel jest drogi, Sylwia wyciąga telefon i na booking.com szybko sprawdza ceny w okolicy.
W cenie 65Euro ze śniadaniem robimy rezerwację w pensjonacie Hause Tepestry. Mamy do niego tylko kilka kilometrów po drodze zatrzymujemy się jeszcze w markecie Billa na zakupy spożywcze. Przy okazji kupujemy też nowy sznurek do suszenia prania. Łatwiej będzie przeboleć stratę jak nowy sznurek będzie kupiony w czasie wypadu za granicę.
Bardzo szybko znajdujemy pensjonat. Spodziewałem się, że będę musiał gimnastykować się z moją mizerną znajomością niemieckiego ale nie, właściciele bez problemu komunikowali się po angielsku. Odpowiadali po angielsku, odpowiadali w tym języku nawet kiedy udało mi się coś powiedzieć po niemiecku.
Pokój jaki dostaliśmy był bardzo przytulny. Zjedliśmy w nim kolację z kupionej przed chwilą pasztetowej i sardynek kupionych jeszcze w Portugalii popijając oczywiście piwem.

Przejechaliśmy dziś ponad tysiąc kilometrów nie trzeba więc nas było namawiać na kąpiel i szybkie położenie się spać.
Jutro będziemy już w Polsce!

 

Dzień 13
Piątek, 21 września 2018
“Noc u Aborygenów”
Hause Tepestry (A) - Brzegi (PL)
860km

Kiedy byliśmy w Wiedniu w czerwcu 2016 roku, przywiozłem jako pamiątkę koszulkę z napisem informującym, że w Austrii nie ma kangurów. Napis wynikał z faktu, że Austria jest dość często mylona z Australią, niestety znajomość geografii nie jest dziś mocną stroną wielu ludzi ale z tego właśnie zrodziły się żarty, że dzisiejszą noc spędziliśmy w gościnie u Aborygenów.

Widok z okna pensjonatu:


Jeszcze wczoraj zastanawialiśmy się czy nasi gospodarze to prawdziwi Aborygeni (czyli Austriacy).
Przy śniadaniu nabrałem dodatkowych podejrzeń bo zdecydowanie lepiej szła im komunikacja po angielsku (razem z nami na śniadaniu byli bez wątpienia ludzie niemieckojęzyczni).
Po śniadaniu kiedy już uregulowaliśmy rachunek chwilkę rozmawiałem z naszymi gospodarzami, pytali skąd jedziemy i dokąd. Kidy usłyszeli skąd wracamy, pochwalili się, że mieszkali jakiś czas w Portugalii.
Wtedy spytałem wprost: nie jesteście Austrii? Podejrzenia okazały się słuszne, nasi gospodarzy byli Anglikami z Londynu.
Mieli ciekawy pomysł na życie, przeprowadzając się w różne miejsca Europy i tam prowadząc pensjonaty.
Oczywiście wiedzieli, że my jesteśmy z Polski więc zapytali jak długo będziemy jechać do kraju. Albo nie są najmocniejsi z geografii albo nie mają pojęcia ile można przejechać motocyklem w jeden dzień, bo zaskoczyłem ich mówiąc, że już dziś będziemy w Polsce.
Po tej miłej pogawędce zapakowaliśmy motocykle i ruszyliśmy w drogę.
Zanim jednak wyjechaliśmy za bramę, Sylwia nieostrożnie hamuje i jeszcze na podjeździe pensjonatu zalicza niegroźną parkingówkę. Oczywiście nic się nie stało ale czyżby trzynasty dzień wycieczki miał być pechowy?
Jest dość chłodno ale po wczorajszych upałach to nawet miła odmiana. Droga nam się nie dłuży, są fajne górskie widoki, sporo tuneli, pierwsze 400km mija nam prawie niezauważenie.
Potem mijamy Wiedeń i po chwili już jesteśmy na Słowacji. Tankujemy tak żeby nie kupować za wiele paliwa, które na Słowacji jest droższe niż w Austrii ale tak, żeby wystarczyło go nam do Polski.
Po drodze w Bańskiej Bystrzycy nawigacja sygnalizuje utrudnienia w ruchu i faktycznie kilka kilometrów dalej jest spory korek, niestety na drodze zdarzył się spory wypadek. Udało nam się jednak przecisnąć i w miarę sprawnie pojechaliśmy dalej. Zrobiliśmy się już trochę głodni a że jeszcze nigdy nie mieliśmy okazji jeść na Słowacji, zatrzymaliśmy się w miejscowości Stare Hory w regionalnej restauracji,
Zjedliśmy danie które w karcie widniało jako “pećeny rizek” z haluszkami (czyli kluseczkami, które można zjeść również w Polsce na Podhalu. Obiad popiliśmy bezalkoholowym piwem.


Z pełnymi brzuchami od razu było nam weselej, zatrzymaliśmy się jeszcze w Rużamberoku na zakupy w Lidlu. Jesteśmy fanami Słowackiego wina a tamtejszy Lidl oferuje ich całkiem spory wybór.


Niedługo później byliśmy już w Polsce. Rozpakowaliśmy się w Brzegach i pojechaliśmy jeszcze zrobić trochę spożywczych zakupów na kolację i jutrzejsze śniadanie.
A tak wyglądała nasza kolacja:


Przy kolacji pierwsze większe oglądanie zdjęć. W końcu zmęczeni kąpiemy się i idziemy spać.
Prognozy na jutrzejszy poranek nie są zbyt dobre ale do domu mamy już naprawdę blisko a że jutro dopiero sobota nie musimy się śpieszyć.

 

Dzień 14
Sobota, 22 września 2018
“Home, sweet home”
Brzegi - Piaseczno (PL)
385km

Zgodnie z przewidywaniami od rana pada.


Wykorzystujemy ten czas na leżenie w łóżku. Już nie pamiętam kiedy wstałem z łóżka po 10tej. Powoli szykujemy śniadanie, pakujemy rzeczy.
Nasze ostanie śniadanie na tej wycieczce:


Zgodnie z prognozami przestaje padać około 11-stej.
Wyjeżdżamy jednak dopiero o 12:30. Tatry  są lekko pobielone świeżym śniegiem.


Jest wrzesień i wydawało się, że na drodze nie powinno być ciasno jednak wypadek między Nowym Targiem a Chabówką sprawia, że od nowego Targu praktycznie cały czas jedziemy bardziej lewym pasem omijając korek samochodów. Chyba już tradycyjnie kilka kropel deszczu spada na nas na obwodnicy Kielc.
Do domu dojeżdżamy około 18stej.
Liczę przejechane kilometry, wyszło 8694km, średnio 543km dziennie. Nie wiem gdzie się pomyliłem ale jak jak wstępnie szacowałem trasę średnia wychodziła mi 300km.

Robimy przegląd pamiątek i trzeba przyznać, że trochę tego przywieźliśmy:


Lato odeszło razem z naszym powrotem jest zimno i pada!


Wnioski czyli Epilog
Zmieniamy namiot!
Obecny jest bardzo fajny, niewielkie wymiary po złożeniu, umiarkowana waga ale czas składania i rozkładania mógłby by być krótszy.
Do tej pory nie było to problemem ale fakt, że tym razem praktycznie cały czas się spieszyliśmy i codzienny rytuał rozbijania i zwijania namiotu zaczął nam doskwierać (teraz mamy namiot który jestem w stanie rozłożyć z wbiciem wszystkich śledzi w około 5 minut a tak, żeby tylko stał max 2 minuty co nie jest bez znaczenia kiedy pada.)
Podobnie słynne już Pompeje (czyli pompowanie materaca), pompka elektryczna, nie zajmie wiele miejsca (jest nawet mniejsza od nożnej) a nie zje całego prądu z motocykla.
I najważniejszy wniosek raczej będziemy unikać planowania tras dłuższych niż 7tys km na 14 dni bo wtedy trudno o jakikolwiek wypoczynek (co z tego wyjdzie - to się dopiero okaże :))

Gdzie  za rok? Hmmmm, może Pompeje? Popijając porto na pewno coś wymyślimy.